środa, 2 grudnia 2015

Emilia Hein. Ryzykowny dar (1/2) - I miejsce w konkursie literackim





-Jesteś pewien? Jesteś pewien, że chcesz się tam znaleźć?
-Oczywiście, że tak - odparła mała duszyczka błąkająca się wśród wysokich traw olbrzymiego ogrodu. Był już wieczór. Na niebie zaczęły pojawiać się gwiazdy. Wielki księżyc srebrzył się oświetlając wszystko dookoła.
-Nie będziesz miał łatwego życia, ludzie będą cię inaczej traktować.
-Wiem, wiem. Ale chcę zaryzykować, chcę zobaczyć, jak tam jest. Chcę poznać ludzi, chcę odmienić czyjeś życie.
-Niech będzie, życzę ci powodzenia.

W tym samym czasie w oknie niewielkiego domku na skraju miasta jarzyło się słabe światło. W kuchni stała kobieta o bladej cerze i podkrążonych oczach. Miała na imię Zosia. Spieszyła się z obiadem - lada chwila do domu miał wrócić jej mąż.
-Na pewno będzie zmęczony i zły - pomyślała nakładając skromną porcję ryby i ziemniaków na talerz.
Nagle dało się słyszeć pukanie do drzwi.
-Ach, to na pewno on - pomyślała i poszła otworzyć.
W drzwiach stanął szczupły mężczyzna, który wyglądał jak wrak człowieka. Po jego wyglądzie można było stwierdzić, jak bardzo był niewyspany, głodny i zestresowany.
-Znowu to samo, znowu to samo, uwzięli się na mnie! Mam dosyć tej roboty! Mam dosyć wszystkiego! Ledwo żyjemy, ledwo starcza nam na jedzenie, wodę i ogrzewanie. Nic nam się nie ułożyło, nic nam się nie ułoży, mam dość...
-Nie możesz tak mówić, jeszcze będzie dobrze.
-Zawsze tak mówisz! I nigdy nie jest dobrze. Wątpię, żeby było - rzucił w kąt swoją teczkę i usiadł do stołu.

W jego głowie krążyły czarne myśli, wszystko go bolało. Niewyspanie i osłabienie organizmu coraz bardziej dawały mu się we znaki. Brał dużo lekarstw, co jeszcze bardziej pogarszało sytuację. Z kuchni wyszła jego żona odziana w skąpą sukienkę. W dłoniach niosła talerz z obiadem.
-Dzisiaj skromnie, ale...
-Nic już nie mów - przerwał jej. Codziennie jest skromnie, a jak ma być?
-Nie jest tak źle. Pomyśl, że inni wcale nie mają co jeść, nie mają nawet dachu nad głową - starała się go pocieszyć, ale na próżno.
-My też tak niedługo będziemy żyć.
Nie odpowiedziała nic, tylko dała mu całusa w policzek i wyszła z kuchni.
Dom przypominający swym wyglądem i wielkością mały garaż był jedynym, co posiadali. On pracował w fabryce, ona malowała. Malowała piękne obrazy, które potem starała się sprzedać. Ludzie chętnie kupowali jej dzieła, ponieważ przelewała na płótno swoje uczucia i myśli. Były jej odzwierciedleniem - tym, o czym marzy i tym, czego się boi. Teraz była pogrążona w głębokim smutku. Jej mąż miał rację, ledwo starcza im na jedzenie, a przez nieprzespane noce świat wydawał się istnieć tylko w czarnych barwach. Położyła się, łzy same napływały jej do oczu. Jak oni sobie poradzą? Ale nie mogą się poddać, nie w takim momencie, wszystko niedługo wyjdzie na prostą - pomyślała i zasnęła.
Gdy się obudziła był już ranek. Jej męża nie było w domu. Myśląc, że wyszedł już do pracy, wstała i spojrzała na zegarek, była godzina 11 rano. Przeraziła się, nigdy nie zaspała, miała pełno pracy i nie mogła wylegiwać się do południa. Natychmiast umyła się, przebrała i wyruszyła do miasta. Przechodziła akurat koło cmentarza. Nagle coś kazało jej się zatrzymać. Miała potrzebę wejścia na cmentarz. Szła wzdłuż rzędów nagrobków, na których widniały imiona, nazwiska i daty śmierci. Jej uwagę przykuł grób różniący się nieco od pozostałych. Był zabrudzony i zaniedbany. Nie stały na nim znicze ani kwiaty. Imię, nazwisko i daty były mocno zakurzone. Podeszła bliżej, nachyliła się nad grobem i przetarła ręką tablicę. Natychmiast odskoczyła. Na nagrobku widniało imię i nazwisko jej męża – Marcin Niemirski zm. tragicznie dnia 25 czerwca 2010 roku. Kobieta stała w osłupieniu. Z zamyślenia wyrwał ją czyjś głos:
-Biedny facet, tyle smutku w jego życiu, tyle nieszczęść, że wreszcie postanowił je zakończyć – był to grabarz – stary, pomarszczony człowiek, który sprawiał wrażenie bardzo dumnego z siebie, że wiedział o takich rzeczach.
-Przepraszam, co dzisiaj jest za dzień?
-Czwartek – odparł z uśmiechem.
-A dokładniej?
-Czwartek, 31 sierpnia 2010 roku.
-Dziękuję bardzo – powiedziała najspokojniej jak mogła i wybiegła z cmentarza.
Nie miała pojęcia, co się dzieje. Chwyciła telefon i wykręciła numer do męża. „Abonent tymczasowo niedostępny” – usłyszała w słuchawce telefonu.
Schowała komórkę do torebki i ruszyła do domu. Gdy dotarła na ulicę, na której stał jej dom zobaczyła coś dziwnego. Na miejscu mieszkania nie stał mały, stary domek, lecz duży, dwupiętrowy dom z ogródkiem i samochodem w garażu. Kobieta tak się zdziwiła, że omal nie zemdlała. Otworzyła schludną, drewnianą bramkę i weszła do środka. Zapukała do drzwi owego domu. Nie czekała długo. Po chwili powitał ją mężczyzna, wyglądający na niezwykle zdrowego. Ubrany był w śliczną koszulę i czarne spodnie.
-Witaj kochanie, co tak wcześnie dzisiaj? – spytał szczerząc się do niej.
-Ma…Marcin?
-Nie, Pinokio – zaśmiał się –Jasne, że ja, a któż inny?
On się uśmiechał, a ona wyglądała, jakby zaraz miała zemdleć.
-O co w tym wszystkim chodzi?! – pomyślała
-Dobrze się czujesz? Wejdź, zrobiłem krewetki – twoje ulubione.
-Dzię..kuję – odparła siadając do stołu. Wciąż była w szoku.
-To nie jest mój mąż, to nie jest mój dom, co się dzieje? Mam zwidy, czy jak? – rozmawiała ze sobą w myślach. (cdn.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz