niedziela, 20 lipca 2014

Jak pieniądze zepsuły rynek muzyczny - paradoks korelacji

Żyłem niedawno (ponad rok temu) wydarzeniami muzyczno-kulturalnymi, to jest koncertami z udziałem orkiestry symfonicznej Dżemu w Zabrzu oraz Kultu w Spodku, a także wizytą w kinie na filmie „Jesteś Bogiem”. Te zdarzenia artystyczne zostawiły w mojej głowie mocne wrażenia.


W tym artykule skupię się na Dżemie / Nowym Dżemie / Innym Dżemie bez Ryśka / Emeryckim Klubie Dżemu / czy jak kto woli. Była znakomita forma dziadków, pełna sala i pełen sukces koncertu zespołu grającego od lat tak wielu, iż w czasach mojej młodości ta właśnie marka była z całą pewnością jedną z najsłynniejszych w Polsce z całą rzeszą wyznawców jeżdżących za zespołem gdzie się tylko dało. Na twarzy Jurka Styczyńskiego (siedziałem blisko niego) dało się wyczytać wiele uczuć, w których chyba dominowała duma połączona ze zdumieniem i refleksją. Duma z tego, iż tylu ludzi ciągle chce ich słuchać i jeszcze za to płacić całkiem niemało w tych trudnych czasach. Zdumienie , iż tylu ludzi ciągle chce ich słuchać i jeszcze za to płacić całkiem niemało w tych trudnych czasach. Oraz refleksja w zakresie tego, dlaczego kiedyś mimo o wiele większej popularności zespół grał w garażach, stodołach i za piwko i chleb. Dzisiejszy Dżem daje bowiem koncerty świetne, na pewno lepsze niż komercyjna konkurencja, ale ma drobny problem twórczy. Widać to po nieco odmiennej reakcji publiczności na stare i nowe utwory. Stare, czyli te napisane przez Ryszarda Riedla, wokalistę, alkoholika i narkomana, który zakończył żywot w wieku zaledwie 38 lat w 1994 roku będąc u szczytu popularności i kłopotów z nałogiem.


Dlaczego Rysiek pisał świetne teksty i muzykę, a te post-Ryśkowe nie tylko Dżemu są takie sobie? Nie ma prostej odpowiedzi, ale gdzieś tam jedną z nich jest sytość, dobrobyt i całkiem godziwe dziś pieniądze dla artystów. W czasach Ryśkowych tego nie było, ale za to była genialna muzyka i to dla miłośnika niemal każdego gatunku, zwłaszcza szeroko rozumianego rocka. Na zachodzie plony swojej twórczości wydawały niedostępne na koncertach u nas takie zespoły jak Pink Floyd, jeszcze Black Sabbath, Mettalica, Iron Maiden, Marillion, Dire Straits, , już Guns’n’Roses, Queen i wiele innych, trwał bunt punk-rocka. U nas natomiast każdy nastolatek nosił takie znaczki do wpinania z zespołami, a wybór miał przedni: Lady Punk, Republika, Perfect, Maanam, T Love, De Mono, Dezerter, KSU, Kult, Dżem, zaczynające karierę Edyta Bartosiewicz, Kasia Nosowska i wiele innych. Te zespoły były nasze i dostępne na koncertach za grosze. Każdy nastolatek czegoś słuchał, powstawały liczne subkultury punków, metali, depeszów, wyznawców reagge, czy dyskotekowców. Teraz nasze pokolenie dorobiło się dzieci, które słuchają wg moich informacji … tego samego. Tak, tych samych wykonawców, to nie żart. Kurczę, dlaczego? Bo nie powstało nic lepszego. Jak to, przez dwadzieścia lat? Tak, nie do uwierzenia, przez dwie dekady rynek muzyczny zasilany od mniej więcej połowy lat dziewięćdziesiątych potężnym kapitałem i nastawiony na „produkcję przebojów” nic lub prawie nic sensownego nie stworzył.


O ile trudno jest znaleźć sensowną odpowiedź w zakresie wszystkich kluczowych przyczyn takiego stanu rzeczy, to całkiem łatwo jest określić współczynnik korelacji między stopniem finansowania w tym przypadku muzyki (a dotyczy to chyba całej sfery artystycznej) a jakością produktu. Otóż ten związek jest nieprawdopodobnie wręcz czytelny i jasny dla każdego, kto tematem się zainteresuje. Jest on mianowicie taki iż … im więcej pieniędzy włożymy w przedsięwzięcie muzyczne /artystyczne … tym większego gniota otrzymamy w zamian. Wydaje się, iż nie ma tu logiki, tymczasem całość jest zupełnie sensowna.


Po prostu prawdziwy artysta musi być głodny, niespełniony, niespokojny, musi tworzyć dla sztuki a nie dla kasy i najlepiej jakby na koniec umarł w biedzie, jak Mozart na przykład, a rekompensatę otrzyma w formie sławy. Artysta musi być po trochu takim Ryśkiem. Gość, który prowadzi ułożone życie rodzinne, bez nałogów i bez większych trosk finansowych zagra coś tam dobrze, ale nigdy, powiadam przenigdy nie wymyśli i nie stworzy niczego genialnego i już, kropka. Pokazał to dobitnie film „Jesteś Bogiem”, na który poszedłem zachęcony reklamą w trakcie innego pobytu w kinie. Nie jestem ani fanem pokazanego gatunku muzyki, ani tego zespołu, ale wyszedłem z kina mocno zaintrygowany. Film zrobiony metodą trochę amatorską, ku zdumieniu ekspertów, odniósł sukces frekwencyjny z jednej prostej przyczyny: ponieważ jest świetny. Pokazuje w przeciwieństwie do lansowanych w TV hitów „prawdziwe życie” i „prawdziwe problemy”, z którymi przeciętny młody widz może się identyfikować, w przeciwieństwie do serialowych rozmów sytych i pozbawionych realnych problemów bohaterów siedzących w swoich dwustumetrowych apartamentach i poruszających się użyczonymi w ramach „product placement” nowymi volkswagenami czy beemami. Jak wiadomo niemal każdy Polak jeździ na co dzień takimi autami i mieszka w takich warunkach, prawda? Film potwierdza też moją wcześniejszą tezę w zakresie korelacji kasy z produktem artystycznym. Pojawia się bowiem nieodparcie wątpliwość, czy Magic, którego historię mogli zobaczyć widzowie, pisałby tak genialne teksty, gdyby żył bogato w pełnej harmonii rodzinno-życiowej?

Maciej Skudlik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz