Andrzej Sapkowski: „Możemy nosić chińskie ciuchy, jeździć czeskimi autami, patrzeć w japońskie telewizory, gotować w niemieckich garnkach hiszpańskie pomidory i norweskie łososie. Co do kultury, to jednak wypadałoby mieć własną”
Rośnie nam nowe pokolenie w opozycji do dzieci czasu zachłyśnięcia się pełnymi półkami i konsumpcjonizmem. Mam co do tego coraz mniej wątpliwości, a swoje zdanie wyrabiam sobie na podstawie obserwacji zachowań i poglądów syna (ucznia gimnazjum), jego kolegów, koleżanek oraz innych młodszych dzieci w rodzinie, sąsiedztwie i okolicy.
Najpierw kilka słów o pokoleniu „odchodzącym”. To moi rówieśnicy (ukończyłem już, wstyd się przyznać, ponad czterdzieści lat życia) oraz przede wszystkim ludzie ode mnie młodsi w przedziale wieku mniej więcej od 15 do właśnie 40 lat. Ci w wieku od 25 do 35 lat są najbardziej reprezentatywni dla swojego pokolenia czasu imprez i konsumpcji. Źródłem zachowań tych ludzi jest czas ich dzieciństwa i dorastania. Dla tych lekko starszych jest to czas pustych półek, gospodarki szarości, braków i kartek na mięso, cukier, papierosy, alkohol i reglamentacji benzyny. Dla młodszych czas rozwoju pokomunistycznej gospodarki „szalonej” związanej z niezwykłym rozkwitem przedsiębiorczości i powstawania szybkich fortun. Dla obu grup wiekowych jest jednak pewien wspólny mianownik. Jest nim wyraz aspiracji w postaci „gonienia Zachodu” oraz potężny kompleks „Europy” jako wyznacznika statusu, dobrobytu i celu dążeń. Zarówno ci, którzy dorastali przed 1989 rokiem, jak i ci co poznali świat krótko po transformacji, chcieli żyć w przyszłości tak jak w Niemczech, Francji, czy Wielkiej Brytanii. Posiadać tej samej marki samochody, mieszkać w podobnych warunkach, wyposażyć te mieszkania i domy w te same sprzęty, kupować te same produkty w równie pięknych sklepach i spędzać wakacje w tych samych kurortach, przy okazji będąc traktowanym identycznie. Na koniec wykształcić dzieci tak, aby mogły rywalizować w „Europie” na tych samych prawach.
Oczywiście tych aspiracji spełnić się nie udało. Ale biznes finansowo-polityczno-handlowy dał Polakom substytuty, za które ci i tak podziękowali i dokonali samogwałtu na swojej psychice przyjmując je jako pełnowartościowe. Samochody tej samej marki zalały nasz kraj, ale dopiero w stanie technicznym, w jakim przeciętny Helmut wycofuje pojazd z eksploatacji. Mieszkania zbudowane byle jak za kretyńskie ceny stały się polem walki młodych ludzi, którzy w zamian podpisali zobowiązanie do oddawania większej części swoich przyszłych pensji przez całe życie zawodowe zarządzanym przez obcy kapitał bankom. Meble i inne wyposażenie dostarczyły zachodnie sieci meblowe sprzedając w Polsce to, co niezbyt szło gdzie indziej. Ekspansja sieci handlowych na skalę niebywałą w innych państwach dała dostęp do marek i produktów wszelkich producentów. Tylko gdzieś przy okazji można usłyszeć, że na etapie dystrybucji w kraju macierzystym towar dzieli się na dwie kategorie: Western Europe i Eastern Europe. Nie trzeba dodawać, gdzie trafia ten gorszej jakości. Wyjazdy wakacyjne do niemal wszystkich popularnych światowych kurortów są dostępne powszechnie, tylko dopiero na miejscu od tubylców można usłyszeć (autentyczny dialog w Bułgarii), że polskie oddziały biur podróży wykupują najgorsze i najtańsze miejsca. Jeszcze śmieszniej jest, gdy porównamy ceny w międzynarodowym koncernie turystycznym, gdzie za ten sam wyjazd do kurortu dajmy na to na Teneryfie Niemiec płaci o nawet 10 procent mniej niż Polak. I jest traktowany jak „król” w przeciwieństwie do naszego rodaka.
Ale za aspiracje trzeba zapłacić. O kwestii wykształcenia, jakości szkół i uczelni (które prawie w ogóle nie prowadzą badań naukowych) i kretynizmie całego systemu edukacji opartego na testach typu audiotele już pisałem. Młody produkt tego systemu nie uczy się poznawania świata, lecz stale przygotowuje się (na zasadzie cykli 3-letnich) do jakiegoś testu: wiedzy po nauczaniu początkowym, ukończenia podstawówki, gimnazjalnego, matury, licencjatu a na koniec magisterium. Co chwila wpada do nowej szkoły i nowego środowiska i ma chwilę na ćwiczenia przygotowujące do egzaminu w postaci a-be-ce-de. Szkoda ten wątek dalej rozwijać.
Ale miało być o „starym” pokoleniu. Ludziach o „kompleksie zachodu” i konieczności „posiadania dóbr konsumpcyjnych” i nastawieniu na „dobrą zabawę”. Otóż najlepiej spojrzenie jego przedstawicieli charakteryzują dwie scenki rodzajowe. Pierwsza to wypowiedź mojej koleżanki pracującej w korporacji, druga to moja rozmowa ze studentami kulturoznawstwa z Jarosławia w pociągu relacji Przemyśl-Szczecin jadącym między innymi przez Kraków oraz Katowice.
Dajmy najpierw głos produktowi myśli korporacyjnej, który swego czasu zatokował tak: „Cały ten Śląsk to jedna wielka wiocha, nic tu nie ma, żeby się zabawić, trzeba jechać do Krakowa albo Wrocławia”.
Dla mnie teza bardzo ciekawa. Nic tu nie ma? Na pewno? A Teatr Rozrywki w Chorzowie, a dwa najbardziej utytułowane w kraju kluby piłkarskie, a Park Kultury i Wypoczynku, a Nikiszowiec, a Pławniowice, a Pszczyna, radiostacja w Gliwicach czy rynek w Bytomiu? A piękne góry w Wiśle i okolicach? Naprawdę nic? To ja już nic nie wiem.
A teraz dialog ze studentami na trasie od stacji Jarosław do stacji Kraków Główny.
JA: Dokąd Państwo jadą?
STUDENCI: Do Krakowa rzecz jasna.
JA: A w jakim celu?
STUDENCI: Studiujemy rzecz jasna.
JA: A dlaczego w Krakowie, to jednak dość daleko, ale rozumiem prestiż i tak dalej?
STUDENCI: E tam ,prestiż, fajne imprezy są.
JA: A co Państwo studiują?
STUDENCI: Kulturoznawstwo.
JA: Bardzo ciekawy kierunek, ale może być potem nieco trudno o pracę.
STUDENCI: E…tam, tata ma kupę kasy i firmę, coś załatwi.
JA: No tak, ale w kwestii Państwa studiów. Tak się składa, że ja trochę interesuję się historią, a w tej dziedzinie znanym autorem jest niejaki Norman Davies, który zajął się niedawno interesującym też pewnie Was tematem i napisał „Zaginione Królestwa”. Jest to traktat o kulturach, które już nie istnieją.
STUDENCI: E…tam, tego nie znamy.
JA: A czego Was tam uczą?
STUDENCI: Nie no, jest świetnie, ostatnio byliśmy na wymianie kulturalnej w Hiszpanii, tam to dopiero się bawią.
Obawiam się, że można to pokolenie śmiało nazywać „ludźmi straconymi” dla kultury o skrajnie wyolbrzymionym braku rozsądku ekonomicznego. Nie jest to zresztą tylko ich wina. Odrzucili oni bowiem nauki mącących coś pod nosem dziadków i rodziców, jako pochodzące z „innego świata”, co też trudno kwestionować, gdyż czasy „komuny” były oparte na innych zasadach gospodarczych niż obecne „dzikiego kapitalizmu”. Dostrzegli to sprytni sprzedawcy marzeń i akwizytorzy zachodnich interesów ekonomicznych i wykorzystali do maksimum. Sukces produktów typu „mini ratka za telewizor” i powszechny pozytywny odbiór społeczny ekspansji supermarketów w centrach miast i teraz nawet w głąb osiedli mieszkaniowych to potwierdza.
W imię nowoczesności, gonienia „Europy Zachodniej” i leczenia kompleksów wobec jej standardów nie dostrzegliśmy, iż każdy taki market dając 20 miejsc pracy równocześnie kasuje konkurencję w postaci małych sklepów i przyczynia się do likwidacji 100 innych miejsc pracy. Ale co nas to obchodzi, grunt że jest nowocześnie i jest impreza. Znamienne na tym tle są słowa właśnie wybranego papieża Franciszka, który mówi „impreza się skończyła, koniec karnawału”.
Zupełnie inne spojrzenie na życie mają nasze dzieci (tj. moich rówieśników). Dla nich stan wojenny, kartki na mięso, Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, zamknięte granice (a może w ogóle jakieś granice!), marzenia o własnym audi oraz błyśnięciu nim przed sąsiadami to jakaś czysta abstrakcja i problemy równie odległe jak bitwa pod Grunwaldem (Niemcy czczą w tym samym miejscu bohaterów inne bitwy pod … Tannenbergiem). Na Unię Europejską patrzą jak na problemy do rozwiązania „tu i teraz” i pod kątem realnych korzyści lub wdrażanych idiotyzmów a nie jako wyraz dążeń i aspiracji. Kto wie, czy za parę lat nie powiedzą nam: „Co wyście zrobili, przecież do tej Unii nie opłacało się wchodzić? Może warto ją opuścić?”. Obserwuję w tej grupie wiekowej niebanalne zainteresowanie literaturą (lecz inną niż narodowi wieszcze, półki pokoju syna uginają się od dzieł Sapkowskiego, Tolkiena, Flanagana, ale też Haszka itp.), wielki popyt na wiedzę o świecie, przyrodę, technologie, historię i przy okazji totalną ignorancję w dziedzinie sportu, w tym piłki nożnej w szczególności (co jest nie do zrozumienia dla naszego pokolenia wychowanego na Orłach Piechniczka). Messi i Ronaldo to jedyne nazwiska znane tej młodzieży, która nie ma pojęcia z ilu zawodników składa się drużyna piłkarska, nie mówiąc o tym, kto jest Mistrzem Świata lub Europy. Nazwiska asów rodzimej ligi to dla nich pole nieznane. Sportem interesują się … i owszem, ale w płaszczyźnie rekreacyjno-praktycznej. Bez konieczności pobicia rekordu świata. Niesamowite, prawda?
W tej grupie wiekowej imponuje nie nowa wypasiona komóra, nie ekstra ciuch kupiony przez bogatą mamę i nie beema ojca kolegi. W końcu każdy jeździ jakimś autem. Tym lub innym, jego sprawa. Każdy gdzieś dzwoni i każdy w czymś chodzi. Tu, aby się wyróżnić trzeba coś umieć, na przykład zdobyć jakieś uprawnienia, składać kostkę Rubika w dwie minuty, grać super w grę planszową i tego typu kwestie. Na topie jest też wiedza o nowej książce jakiegoś autora, o tym co było w ostatnim numerze „Świata wiedzy”, itp. Niepojęte, prawda? W kraju gdzie książek już prawie nikt poza studentami nie czyta, a nawet ci też tak naprawdę preferują streszczenia. Gdzie jakiekolwiek gazety (z Faktem włącznie) czytuje wg najodważniejszych badań mniej niż milion mieszkańców (jakieś 2,5% populacji). Gdzie piłkę nożną kocha każdy, to znaczy każdy chciałby ją oglądać w telewizji lub na stadionie, bo biegać za nią to już nie.
Nasze pokolenie (tj. czterdziestolatków plus) pracuje bez szemrania u Anglika, Niemca, Francuza, czy Szweda i jeszcze dziękuje za utworzenie nowych miejsc pracy w powstałej fabryce. W ogóle nie zastanawia się nad tym, czy strategia bycia tanim centrum montażowym oraz centrum tanich usług outsourcingowych dla Zachodu jest właściwa? Czy to dobrze, że decyzje strategiczne podejmowane są w Liverpoolu, Dortmundzie, Bordeaux czy Malmoe?
Natomiast przedstawiciel nowego pokolenia nie czuje żadnego kompleksu wobec Niemca i jego pozycji. Żyje bowiem w otwartym świecie i dostrzega, że jest sam od rywala mądrzejszy. Na tej podstawie trudno mu będzie zrozumieć, dlaczego „Zachodni Europejczyk” zarabia wielokrotnie więcej i dlaczego nim w ogóle rządzi. I nie pogodzi się tak łatwo z tym faktem. Obawiam się (w pozytywnym sensie) niezłej rewolucji ekonomicznej w tym zakresie. On zamieszczonego na wstępie cytatu Sapkowskiego nie zaakceptuje w całości, jemu nie wystarczy nasza kultura, o którą się znany pisarz upomina. On zażąda również naszych fabryk i przedsiębiorstw jako jedynego możliwego miejsca realizacji swoich pasji odkrywczych.
Jeśli moja diagnoza się potwierdzi to wszystko w naszym kraju się za jakiś czas zmieni. Skorygowane zostaną programy polityczne partii, polityka zagraniczna, marketing koncernów. Boję się tylko, co zrobią korporacje z tak niepokornymi pracownikami, chyba po prostu znajdą sobie inne kraje do swoich eksperymentów kadrowych. Może wreszcie przemysł stanie się innowacyjny a pojęcie rozwój i badania nie będzie tylko tłumaczeniem z zachodu nazw funkcjonujących tam działów R&D.
Niestety może też skończyć się tak, iż kreuję trochę na wyrost i trochę wg powiedzenia „na bezrybiu i rak ryba” (a nie „europejski ślimak”?). Tak jak Prezes Smagorowicz namaszcza Filipa Starzyńskiego na lidera środka pola Ruchu (na obecną chwilę gość strzelił jedną bramkę w lidze) a pół Polski ogłosiło wielkim talentem Arkadiusza Milika, który po transferze z Górnika do Leverkusen siadł grzecznie na ławie.
Maciej Skudlik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz