niedziela, 28 września 2014

Wątpliwa wartość metod porównawczych / ryzyko modelu

„Ludzie zaczynają postępować racjonalnie dopiero wówczas, gdy wszystkie inne metody zawiodą”

Ile jest warta nieruchomość wystawiona na sprzedaż? Ile jest warte nasze przedsiębiorstwo? Jaka jest wartość Mateusza Zachary i Filipa Starzyńskiego? Ile naprawdę wart jest Gareth Bale? Ile warto zapłacić naszemu nowemu kontrolerowi finansowemu, a ile nowemu dyrektorowi do spraw kluczowych klientów (czytaj akwizytorowi)?

Ludzie, którzy muszą rozwiązywać takie dylematy, poszukują jakichś standardowych metod określania wartości różnych rzeczy i praw. Stosunkowo łatwo (?) mają rzeczoznawcy majątkowi, czyli osoby uprawnione do zawodowej wyceny nieruchomości, którzy dobierając metodę oraz konkretną ścieżkę postępowania muszą  się kierować odpowiednio sformalizowanymi procedurami. Trudnej mają księgowi, którzy muszą co miesiąc wykazać wartość aktywów w sprawozdaniu finansowym. Ale i im idzie w sukurs ustawa o rachunkowości i związane z nią procedury. Jeszcze trudniej mają ci księgowi, którzy pracują w spółkach raportujących według IFRS (International Finance Reporting Standards/ Międzynarodowe Standardy Rachunkowości oraz Międzynarodowe Standardy Sprawozdawczości Finansowej), gdyż tam metodologia wyceny jest bardziej otwarta. A już najtrudniej mają ci, którzy muszą po prostu podejmować skuteczne decyzje biznesowe.
Przy wycenach wszelkich rzeczy, praw majątkowych oraz zobowiązań królują w zasadzie metody porównawcze. Na sto operatów szacunkowych trudno jest znaleźć pięć, które byłyby sporządzone z użyciem innych metod. Tak samo jest i w innych przypadkach.

Artykuł ten piszę w celu zwrócenia uwagi na jednak dość zauważalne i wcale niemałe ryzyka metod porównawczych. Całość polega na założeniu, że jeżeli w najbliższej okolicy cena metra kwadratowego własnościowego prawa spółdzielczego do mieszkania kształtuje się obecnie na poziomie od 3900 złotych do 4100 złotych, to z uwzględnieniem cech szczególnych to konkretne mieszkanie o powierzchni 50 metrów kwadratowych powinno być warte około 200 tysięcy złotych. No właśnie, powinno! A co jeśli ceny mieszkań od pięciu lat spadają? A co jeśli przychody z wynajmu nie uzasadniają takiej ceny, a my właśnie po to chcemy dokonać zakupu? A co jeśli tak naprawdę nie potrzebujemy tego mieszkania?

Postępując w ten specyficzny sposób ludzie popełnili w niedalekiej przeszłości wiele błędów. W Irlandii kupowano mieszkania „warte”  pół miliona funtów za czterysta pięćdziesiąt tysięcy funtów, czyli teoretycznie dokonywano transakcji życia. Tyle tylko, że postępowali tak niemal wszyscy, więc po kilku latach okazało się, że na zielonej wyspie powstało więcej mieszkań, niż wynoszą potrzeby. W konsekwencji przełożyło się to zarówno na możliwość zbycia (czyli realizacji zakładanych zysków) oraz na ceny nieruchomości. W Warszawie (i nie tylko) doszło do takiego rozgrzania rynku deweloperskiego, że dla poziomu cen w zasadzie straciło na znaczeniu, czy nabywamy prawo własności do gruntu, czy prawo wieczystego użytkowania. W ten sposób szereg przedsiębiorstw nabyło to drugie prawo, płacąc tak samo jak za to pierwsze. I nastąpiło coś niespodziewanego. Gminy zaczęły aktualizować opłaty, czyli tak naprawdę po wielu latach podnosić je do maksymalnej wartości, co oznacza 3% wartości rynkowej (sic!) rocznie. Przypuszczam, że w ciągu kilku lat wpłynie to znacząco na przecenę prawa wieczystego użytkowania gruntów. W końcu dla nabywcy ma znaczenie, czy nabywa nieruchomość obciążoną coroczną i to dość znaczącą opłatą, czy nie.

Kluby naszej Ekstraklasy (nazwa nieco myląca) przez lata kontraktowały zawodników na zasadzie porównawczej. Jeśli bowiem rynek na zachodzie oferuje zawodnikowi odpowiedniej klasy kontrakt na danym poziomie, to nasze kluby doszły do wniosku, że zaoferują pieniądze podobne. I w ten sposób pozyskano takich graczy jak Manuel Arboleda (Lech Poznań), Migdaukas Panka (Ruch Chorzów), Damian Gorawski i Paweł Strąk (Górnik Zabrze), Maor Melikson, Junior Diaz i Osman Chavez (Wisła Kraków).

Jak podaje „wujek Google”, zarobki pierwszego z wyżej wymienionych piłkarzy (czyli Arboledy) w 2012 roku wynosiły w skali rocznej 1,8 miliona złotych (czyli 150 tysięcy złotych miesięcznie), a jeszcze kilka lat temu Górnik Zabrze wydawał na wynagrodzenia piłkarzy więcej, niż w ogóle miał przychodów. Z czego klub pokrywał inne koszty pozostaje jego tajemnicą. 

Wszyscy ww. piłkarze w niewielkim stopniu (może poza Wiślakami) wpłynęli na sukcesy swoich drużyn, z kolei wpływ ich kontraktów na finanse klubów był z pewnością znaczący. Górnik Zabrze ze swoim „dream teamem”: zdołał nawet … spaść z ligi. Teraz jego śladem poszło Eldorado Lubin, o przepraszam, Zagłębie Lubin.

Skutki takiej zabawy są takie, że dziś gdyby nie pomoc samorządów, wiele z ekstraklasowych klubów byłoby już bankrutami, a z pewnością większość nie zdołałaby przejść przez (i tak złagodzone) sito licencyjne. Dziś wiele klubów zostało dopuszczonych z limitem wynagrodzeń, przy czym na przykład Ruch Chorzów po wprowadzeniu takich ograniczeń (najpierw do pięciu potem po złagodzeniu piętnastu tysięcy złotych miesięcznie jednostkowo)… awansował do europejskich pucharów i ponadto radził sobie w nich najlepiej od wielu lat i lepiej od ciągle dobrze płacącego Lecha Poznań, który nie przebrnął pierwszej przeszkody z Islandii.

Drogi czytelniku! To że mityczny „rynek” „wycenia” pracę dyrektora finansowego na dwadzieścia tysięcy złotych miesięcznie, to nie znaczy, że jak zatrudnisz człowieka za piętnaście tysięcy to złapałeś okazję. Sprawdź:


  •      Czy Cię stać na te piętnaście tysięcy?
  •      Czy w ogóle człowiek na takim stanowisku jest Ci potrzebny?
  •         Ile zarobisz dzięki zatrudnieniu tego człowieka?

I wówczas możesz podjąć racjonalną decyzję! Ale jak wiadomo, ludzie zaczynają postępować racjonalnie dopiero wówczas, gdy wszystkie inne metody zawiodą.
Maciej Skudlik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz