Gdy w latach dziewięćdziesiątych w Polsce prywatyzowano (czytaj sprzedawano zagranicznym grupom finansowym) bank po banku, zrodziły się u mnie poważne wątpliwości w zakresie przyszłych skutków tych działań. Ale mijały lata i nic złego się nie działo. Banki spokojnie i z mozołem budowały status w zasadzie instytucji zaufania publicznego. Gdzieś w okolicach dziesięciu lat wstecz wreszcie powiedziałem sam do siebie: "Kurczę, Maciek! Chyba się myliłeś i wszystko jest OK!".
Pierwsze odznaki, że nie jest OK zaczęły napływać z zawsze podziwianego przez nas zachodu, konkretnie ze Stanów Zjednoczonych. Tam zaczęła w okolicach 2007 roku zaczęła pękać bańka związana z tak zwanymi kredytami sub-prime. W zasadzie moja zawodowa (jako ekonomisty) czujność powinna obudzić się już wcześniej. Najpierw po prześledzeniu skutków wprowadzania na giełdę spółek internetowych w Stanach. Co to była za jazda, giełda wyceniała na grube miliony papiery projektów powstających w garażach, bez jakiegokolwiek namacalnego majątku. Taki był skutek przestawienia bankowości z tradycyjnej na inwestycyjną. Zresztą świetnie ten czas opisuje zarówno książka, jak i film o "Wilku z Wall Street". Czytałem! Widziałem! Czasem nieco zbyt wulgarne, ale jako "lekcja ekonomii" niezastąpione. Spisuję sobie po kolei najciekawsze scenki i cytaty i chyba kiedyś napiszę na ten temat co najmniej dość obszerny artykuł. Ale przyjmijmy, że byłem jeszcze w tym czasie (to znaczy w momencie łupnięcia bańki internetowej), zbyt młody i zbyt naiwny. Ale kilka lat później winna mnie obudzić rozmowa z matką mojej koleżanki. Czerwone lampki powinny zapulsować w moim mózgu. Otóż ta Pani (matka rzecz jasna) pracowała w jednym z czołowych banków. Zwróciła ona wówczas moją uwagę na tak zwany "system punktowy", według którego pracownicy tejże instytucji byli rozliczani, i który decydował o wysokości premii pieniężnych, czyli całkiem sporego składnika wynagrodzenia. Nie pamiętam dokładnych wartości, ale na potrzeby tego artykułu przyjmijmy, że za założenie konta były dwa punkty, za likwidację konta też dwa, ale ujemne, za kredyt hipoteczny złotówkowy też dwa punkty, a za kredyt hipoteczny we franku szwajcarskim .... dwanaście. Wielokrotnie więcej.
No i nastał sławetny rok 2008, w którym banki i na świecie i w Polsce straciły swoje dziewictwo. Po prostu w grze między strategią budowania wieloletniej reputacji a możliwością realizacji szybkich zysków wygrała ta druga. Albo po prostu wcześniej zbudowana reputacja była niezbędna do powstania możliwości zrealizowania szybkich zysków. W Stanach upadł Lehman Brothers, a wiele innych banków zostało uratowanych z publicznych pieniędzy. W Polsce wybuchły równolegle dwie afery. Pierwsza dotyczyła przedsiębiorstw, które wtopiły grube miliony (w niektórych przypadkach setki milionów) na swoistych zakładach z bankami o kursy walutowe, które zostały nazwane, chyba nie do końca słusznie, "opcjami walutowymi". Druga dotyczyła innego zakładu o podobnej treści, który to młodzi ludzie marzący o własnym lokum zawarli z bankami udzielającymi kredytu denominowanego właśnie we frankach szwajcarskich (patrz wcześniejszy opis systemu punktowego).
W następnych latach "inwestorzy" masowo lokujący pieniądze w funduszach inwestycyjnych oraz produktach strukturyzowanych nieco rozminęli się między oczekiwaniami i rzeczywistością. Szczęście mieli ci, którzy stracili nie więcej niż 30-40%. Potem jeszcze albo banki bezpośrednio, albo fundusze z nimi ściślej bądź luźniej powiązane maczały palce w budowlanej aferze upadłościowej (2012 rok), w upadku biura turystycznego Orbis Travel oraz w kilku innych ciekawych zdarzeniach.
Dziś już każdy wie, że bank to nie instytucja zaufania publicznego, lecz takie przedsiębiorstwo jak każde inne, przeważnie prywatne i zawsze nastawione na zysk własny. Skutkiem wyżej opisanych afer jest bardzo duża niechęć przedsiębiorców do korzystania z produktów zabezpieczenia (sic!) ryzyka oferowanych przez banki oraz nadmierna czujność społeczeństwa w kontaktach z kimkolwiek ze sfery szeroko rozumianych sprzedawców produktów finansowych. Słyszałem o człowieku, który do banku chodzi tylko z prawnikiem (sic) oraz o firmie, w której sekretarka przed rozmową z przedstawicielami banku pisze prezesowi na kartce: "Uważaj! Niczego nie podpisuj przed analizą prawną". W Polsce zarówno społeczeństwo, jak i biznes z dużą nieufnością podchodzą dziś do banków. Ale nie mają wyjścia, jeśli chcą jakoś funkcjonować, muszą z zaciśniętymi zębami podjąć współpracę. Jedni, bo spłacają kredyty, drudzy, bo przecież nie da się każdego przedsięwzięcia sfinansować ze środków własnych.
Ale tu wszystkie strony niespodziewanie natrafiają na niespotykane wcześniej bariery. Banki tak otwarte na ryzyko kilka lat temu (każdy w zasadzie otrzymywał bez większych ceregieli "łatwy kredyt"), dziś kompletnie się na nie zamknęły. Zewsząd dochodzą sygnały o anulowanych decyzjach kredytowych, o przedłużających się procedurach oraz o żądaniu coraz to nowych dokumentów, planów finansowych przedsiębiorstw na 10 lat do przodu (w które przecież i tak nikt rozsądny nie wierzy). Dziś w Polsce uzyskać finansowanie w banku jest trudniej, niż osiągnąć międzynarodowy sukces sportowy. Pojawia się w tle więc całkiem zasadne pytanie: "Dlaczego banki wykopały rów między sobą a przedsiębiorstwami i społeczeństwem?".
Maciej Skudlik
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń