wtorek, 28 października 2014

Wszyscy chcemy być trochę lemingami. Naturalna skłonność ludzi do ucieczki przed ryzykiem. Ryzykiem myślenia.



Dziś trochę ekonomii społecznej. Zachęcam do komentarzy, jestem bowiem ciekaw, czy ta tematyka dla Czytelnika może być interesująca. W zanadrzu mam zresztą pomysł na książkę o tej problematyce.

Portal interia.pl: „Jedna nieruchomość to stanowczo za mało”: „Polacy kupujący nieruchomości poza granicami kraju to ludzie sukcesu, którzy pragną spróbować tego, o czym dotychczas mogli tylko pomarzyć, a przy tym, co dla nich ważne, zademonstrować swój status społeczny.”
Fiodor Dostojewski „Bracia Karamazow”: „Jeśli nie ma Boga, to wszystko jest dozwolone”

W lecie1991 roku najpierw miałem okazję uczestniczyć w tygodniowej wycieczce szkolnej do Wielkiej Brytanii, potem jeszcze spędziłem w tym kraju trzy tygodnie na kursie językowym. Były to czasy, w których niewielu rodziców stać było na takie ekstrawagancje, a siła nabywcza polskiej złotówki i standardowej polskiej pensji na zachodzie była delikatnie mówiąc niewielka. Wychodziliśmy powoli z szarych czasów komuny i poznawaliśmy uroki demokracji i „dzikiego kapitalizmu” tamtych czasów. Z wycieczki zapamiętałem wiele, szczególnie pozostało w mojej głowie wspomnienie, iż jedna z uczestniczek po wielu miesiącach zbierania zaskórniaków postanowiła wydać wszystkie zgromadzone oszczędności na imprezę jej życia, tj. koncert bardzo popularnej wówczas kapeli Guns’n’Roses. Goście byli prekursorami nurtu, który można nazwać rockiem komercyjnym, jednakże trzeba przyznać, iż ich produkty były całkiem niezłe a utwory „November rain” (solówka Slasha pierwsza klasa), „Don’t cry” czy cover „Knocking on heavens door” stały się prawdziwymi przebojami. Bilet na ich występ na Wembley kosztował jakieś marne sto funciaków, co dla ucznia szkoły średniej z Polski było kwotą gigantyczną.
Zapamiętałem jeszcze jedną kwestię z kursu językowego, która sprowadzała się do różnic w preferencjach turystycznych moich i reszty bandy. Kurs odbywał się w całkiem ładnym nadmorskim Hastings, do Londynu było jakieś sto kilometrów i można było dojechać bardzo luksusowym jak na nasze wyobrażenie warunkach pociągiem za jedenaście funciaków za tak zwany return ticket.
W kręgu moich zainteresowań były najistotniejsze obiekty na mapie turystycznej angielskiej metropolii, tj. stadiony Wembley, Highbury, Tottenhamu, West Hamu United czy Chelsea. Resztę interesowało co innego. Nie, nie drogi czytelniku, wcale nie Trafalgar Square, Tower Bridge, Buckingham Palace, czy Westminster. Ich ciągnęło jeszcze co innego. Mianowicie zwiedzanie … Oxford Street. Nie, nie zakupy na Oxford Street, lecz właśnie samo oglądanie sklepów słynnych sieciówek, bo na tyle polskiego licealistę było stać. I te opowieści po powrocie o kilkupiętrowych galeriach handlowych, o pięknie oszklonych windach, o sklepach bez krat i z możliwością dotknięcia towaru z kawiarniami w środku, o miłej i sympatycznej obsłudze.

No i teraz minęło od tego momentu już ponad dwadzieścia lat. Mamy w Polsce teoretycznie w pełni rozwiniętą demokrację, w przeciwieństwie do takiej Białorusi. Wraz z demokracją nawiedziły nasz kraj również towarzyszące jej atrybuty, w tym te piękne centra handlowe, gdzie można kupić produkty każdej ogólnoświatowej sieci. Są w tych mnożących się chyba przez pączkowanie mega-sklepach błyszczące oszklone windy, kawiarnie wewnętrzne, fontanny i inne duperele, czasem trudno tylko o miłą obsługę, zwłaszcza jak człowiek wejdzie tam nieodpowiednio, to znaczy niezbyt bogato ubrany.
Dziś możemy kupić wszystko. I korzystamy z tego zaopatrując się na każde  EURO czy mundial w nowy jeszcze większy telewizor (tylko co w nim potem oglądać?), piękne kolorowe ubrania i torebki (na temat zawartości damskich torebek można chyba napisać powieść), nowe piękne meble, fantastyczne (to znaczy fantastycznie drogie) nowe buty i wiele innych gadżetów nowoczesnego Polaka czy Polki. Właściciele tych geszeftów odkryli sekret udanego biznesu. Jest nim odpowiedź na pytanie: kiedy człowiek przeciętny jest zadowolony ze swojego  statusu? Jak myślicie kiedy? Kiedy ma dużo kasy, chałupę w prestiżowej dzielnicy z sąsiedztwem znanego z jakiegoś serialu typu „Seks, skandale i trochę pozorowanej miłości” celebryty? Nie użyję słowa aktora, bo wówczas obraziłbym takich ludzi jak Englert, Łomnicki, Stuhr (ten starszy), Nowicki, czy Gajos (nie o rolę w „Czterech pancernych” mi chodzi). Pozwolę sobie zwrócić uwagę, że to jednak nie jest prawda. Przeciętny człowiek czuje zadowolenie ze swojego bytu, jeżeli ma się lepiej niż sąsiad. Jeśli więc mieszka w prestiżowej dzielnicy z własnym portierem, ale jeździ tylko beemą, a jego sąsiad ma jaguara, to szlag go trafia i jest gotów na wiele, by tą sytuację odmienić. Jeśli natomiast mieszka dajmy na to w strefie strukturalnego bezrobocia, ma rozpadającą się chałupę jak wszyscy wokół a jednak stać go na wielką plazmę, a jego sąsiadów nie, wówczas pęka z dumy i zadowolenia.
Ale to działa. Powinno przestać działać, jak się już klientom tych mega punktów sprzedaży marzeń i pozorowanego statusu skończą oszczędności. Nie przestaje działać, gdyż wówczas sprawdza się maksyma: od czego są przyjaciele? I przyjaciele idą z pomocą. W myśl znanego z jednej reklamy sloganu „jesteś tego warta” doradcy klienta instytucji finansowych tłumaczą, iż to nic nie szkodzi, że nie ma Pan / Pani teraz kasy, nie ma problemu. Weźmie Pan /Pani ładny kredycik konsumpcyjny i spłaci go Pan / Pani później, kiedyś tam. I przestaje działać zasada: kupuj te rzeczy, na które Cię stać.
Tutaj tkwi clou mega oszustwa. Oszustwa dokonanego rękami tzw. establishmentu, który ma tą przewagę, iż potrafi myśleć strategicznie. Otóż drogi czytelniku, zadam Ci pytanie: co to są pieniądze? Odpowiesz, że pieniądze są celem każdego człowieka. Nieprawda, mam na ten temat zupełnie inne zdanie. Ale przecież za kasę można wszystko? Znowu nieprawda. Według moich obserwacji pieniądze są tylko środkiem do celu, a rzeczywistym motywem jest największy afrodyzjak znany na świecie: władza. Władza nad ludźmi, nad innymi. Nieprzypadkowo słyszy się czasem o takich sytuacjach, że niemiecka Frau zatrudnia polską Putzfrau i potem ją używa do najgorszych i najbardziej poniżających prac jednocześnie z satysfakcją przy tym czytając Frankfurter Allgemeine Zeitung i pokazując niedyskretnie palcem co jeszcze jest do sprzątnięcia. Zdarzają się też testy czystości w postaci sprawdzania gołą ręką obecności śladów kurzu na parapetach i specjalnie podrzucane śmieci pod łóżkiem na przykład. Dzięki temu dortmundzka Frau otrzymuje w domu pewną namiastkę władzy, podczas gdy w pracy szef ją z kolei źle traktuje, a mąż po południu w domu pewnie też nie lepiej.
Spotkałem się też kiedyś, już ładnych parę a może nawet paręnaście lat temu z bardzo interesującą sytuacją. Miejscem zdarzenia był Wydział Komunikacji jednego ze śląskich Urzędów Miejskich. Wydział w danym dniu czynny teoretycznie do godziny szesnastej. Na miejsce przybyłem dużo wcześniej, kolejka była solidna, taka iście socjalistyczna. Niemniej udało mi się całą sprawę załatwić, pecha miał facet za mną. Przybył zarejestrować pojazd i pewnie z trudem zwolnił się wcześniej z jakiejś części dnia pracy lub zostawił firmę bez opieki. Po jego późniejszej reakcji domniemam, iż nie była to łatwa sprawa. Gdy przyszło do obsługi wspomnianego gościa była mniej więcej piętnasta. I w tym momencie oznajmiono, iż cytuję „Dzisiaj już nikogo nie przyjmiemy, bo skończyły się numerki. Proszę przyjść jutro”. Trudno opisać co działo się później, nie będą się starał nawet cytować słów, które zostały użyte w dyskusji, czasem można je zidentyfikować na stadionach piłkarskich, szczególnie podczas Wielkich Derbów Śląska. Ale urzędnik pozostał nieugięty, jest mu bardzo przykro, on wie, że jest czynne jeszcze godzinę, ale oni mają limit i kropka.  Nie pomogły ani groźby, ani perswazja, ani błagania. Wówczas zrozumiałem fakt najistotniejszy, czyli motyw dla którego ten człowiek został urzędnikiem. On nie przyjął tej propozycji pracy dla kasy, bo pewnie nie jest wielka. Prestiż stanowiska też nie kładzie na kolana. Ale jest jedna rzecz, która czyni tą pracę wspaniałą, to jest ten moment, ta chwila (cytując „Szpaka”), kiedy możemy sobie pozwolić na słowa: „Ja Pana już dzisiaj nie obsłużę”. Nieważne, że ten gość jest tak naprawdę Klientem danego urzędu. Ale tu jest na naszych warunkach i tu jak skończyły się numerki, to choćby stawał na głowie, musi przyjść jutro.

Ale wróćmy do zasadniczego tematu naszych rozważań. Ktoś wpadł na pomysł przyznam w swoich założeniach całkiem niezły. Warto dać trochę kasy ludziom i pozwolić im kupić trochę tego badziewia z supermarketu, aby przejąć nad nimi kontrolę. Jest to cena konieczna do zdobycia władzy, do ich kupienia i do kierowania ich losem. Przy odrobinie szczęścia będą nam jeszcze na koniec za to dziękować.
Generalnie w tej sytuacji jest jak z feministkami, które przez lata walczyły o równouprawnienie płci, dostęp do męskich zawodów, swobodę obyczajową i inne duperele. Aż wywalczyły z nowoczesnej Europie wszystko co chciały, a nawet więcej. Jaki jest tego efekt? Smutny dla samych zainteresowanych: więcej pracują, robią kariery w korporacjach, nie mają czasu na trwałe związki, nie mówiąc już o tak przykrym obowiązku jak wychowywanie dzieci. No i gdzieś koło czterdziestki orientują się, iż luźny partner w wolnym związku mówi: „sorry mała, ale wiesz jakie jest życie” i rzuca ją dla innej dwa razy młodszej „gotowej na wszystko” parafrazując tytuł znanego serialu. Feministka zostaje sama jak palec i ma dziewięćdziesiąt dziewięć procent szans na zdobycie statusu bezdzietnej starej panny, czyli „zadeklarowanej z własnej woli singielki”, jak tłumaczy otoczeniu.
Wytłumaczę Państwu, iż tak samo jest z nami wszystkimi w szerszej perspektywie. Zachłysnęliśmy się tymi marketami, łatwymi pożyczkami konsumpcyjnymi, otwartymi granicami, wielkimi stadionami, dostępem do gadżetów, nowych technologii, pięknymi samochodami w leasingu, czy własnym mieszkaniem w prestiżowej dzielnicy w wielkim mieście kupionym za trzydziestoletnie zobowiązanie do regulowania comiesięcznych płatności denominowanych we franku szwajcarskim wobec banku, które jak podliczymy, to wyjdzie nam, że mogliśmy zbudować trzy wielkie domy na wsi, z której pochodzimy. Zostaliśmy kupieni. Kropka. Nie mówcie mi, że przynajmniej w jakimś stopniu ten knif na Was nie działa. Kto nie cieszy się z nowego telewizora większego, niż ma kuzyn w Katowicach? Kto nie pochwali się nowym samochodem (kupionym co prawda w leasingu, ale kogo to obchodzi)? Kto powstrzyma się od nagabywania otoczenia koniecznością oglądania na naszym smart-fonie zdjęć z kupionych na kredyt wczasów w Egipcie? Kto nie cieszył się z totalnie przepłaconego EURO 2012? Wszyscy jesteśmy chociaż trochę lemingami.
No dobra, jak już było wcześniej kupili nas. Przyjrzyjmy się wobec tego cenie, jaką za udział w tym nowoczesnym świecie zapłaciliśmy. Nie mówię tu a sprawach politycznych, lecz o zwykłym losie nas, przeciętnych ludzi. Jeśli ktoś myśli, że dali nam te kredyty, telewizory, dostęp do otwartych granic za darmo, to się myli. Że ci co ten system ekonomiczny stworzyli, dali nam to wszystko za friko? Nie, to jest niemożliwe. Wielki biznes chętnie wyda złotówkę, jeśli zarobi na niej co najmniej dwa złote. Tak było kiedyś i tak pewnie będzie w przyszłości. Kibicom sportowym, którzy myślą, że jakiś biznesmen z miłości dla ich klubu wyłoży kasę jak jakiś samarytanin gratuluję poczucia humoru. On da, jak będzie miał pewność, że wyjmie dużo więcej. W innym przypadku nie ma tematu.
Czym więc za to wszystko zapłaciliśmy? Ano, cena była sroga, rzekłbym wielowarstwowa. Aby ją określić wskażę Państwu co utraciliśmy w relacji do czasów szarej i wcale nie nostalgicznie przeze mnie wspominanej komuny:

Po 1-sze: Dostępna za nasze składki służba zdrowia.
Tak, tak, utraciliśmy ją. Teoretycznie nadal obowiązuje, ale w praktyce funkcjonuje tak, jak w przypadku nieżyjącego już niestety mojego dziadka, który w wieku lat osiemdziesięciu jakiś czas już temu zgłosił się do szpitala z poważną i wymagającą natychmiastowej interwencji kontuzją nogi, a tam mu powiedzieli, że zapisali go na termin do lekarza specjalisty za … pół roku. Przyznają Państwo, że szansa na samorozwiązanie problemu (w którąkolwiek stronę) w tym czasie jest znakomita.
Po 2-gie: Pewna praca za pewne wynagrodzenie.
Nie wiem czy jest sens tu cokolwiek więcej perorować. W artykule zamieszczonym jakiś czas temu w „Dzienniku Zachodnim” mogliśmy przeczytać, iż dzisiejszy pracownik jest gotów na wiele wobec pracodawcy, aby tylko utrzymać zatrudnienie: będzie pracował za darmo w nadgodzinach, przeprowadzi się gdzie trzeba, odłoży macierzyństwo (cokolwiek ten eufemizm oznacza)  na późniejsze czasy, zrezygnuje z urlopu, przełoży datę ślubu, będzie pod telefonem całą dobę i nie wiem co jeszcze. Swoją drogą, czy przypadkiem warunkiem udanego seksu z małżonką nie jest święty spokój i wyłączony telefon? Ponadto czy skrajnie wyczerpany pracownik, który zrezygnował z urlopu będzie na pewno równie wydajny jak ten wypoczęty? Ale co tam, tak się tylko czepiam.
Po 3-cie: Tanie wczasy pracownicze i kolonie dla dzieci.
W czasach mojego dzieciństwa na kolonie nie jechał tylko ten, kto bardzo tego nie chciał. Generalnie co najmniej raz w roku, a czasem częściej każde dziecko miało okazję uczestniczyć w jakimś wyjeździe nad morze lub w polskie góry. Szczęśliwcy jechali w „Czeskie Tatry”, za jakże to mylne określenie geograficzne omal nie dostałem gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych po zębach od słowackiego celnika. Dorośli też mogli korzystać z zakładowych ośrodków wczasowych. Dziś mamy demokrację. Nie musimy już być uzależnieni corocznie od tego samego ośrodka dajmy na to w Jastrzębiej Górze lub Kudowie-Zdroju. Mamy pluralizm i to nieograniczony: Mazury, Zakopane, Ziemia Lubuska, Teneryfa, Kuba, Egipt, Wyspy Greckie a nawet Dominikana jak kto chce. Kolonie dla dzieci (jeśli ktoś je w ogóle posiada, bo przecież to zbędny koszt) też można wykupić zagraniczne. Tylko jest małe ale. Co jakiś czas podczas wakacji lub ferii szkolnych robi się badania, gdzie i czy w ogóle dzieci wyjeżdżają. Na moim rodzinnym Śląsku rokrocznie spawa wygląda dramatycznie. Większość dzieci w wielu szkolnym … nigdzie nie wyjeżdża. Jak Państwo myślą, nie chcą, czy rodziców nie stać? Chyba jednak to drugie, przy czym motywacja ich może być dwutorowa: totalny brak kasy, lub porażka kolonii z nową plazmą w hierarchii wartości spraw.
Po 4-te: Pewność obrotu gospodarczego.
Krótko mówiąc w czasach komuny taki Amber Gold nie miałby prawa zaistnieć. Istniała tylko jedna mafia, ta legalna – partyjna. Jakby ktoś już wpadł na taki „numer”, jak nic wylądowałby w pierdlu, a jego majątek zostałby skonfiskowany. Ale dziś mamy demokrację i spółki prawa handlowego. A w nich właściciele nie odpowiadają za zobowiązania. Poza tym prywatna własność jest święta i nie można jej konfiskować dla zaspokojenia roszczeń wykiwanych Klientów. Dziś obserwujemy spokojny byt przedsiębiorstw budujących swoje zyski za cenę nieuzasadnionego niczym długoterminowego kredytu kupieckiego wobec dostawców, jak niektóre centra handlowe na przykład.
Po 5-te: Zastępowalność pokoleń.
Otaczająca nas komercja i trudność z utrzymaniem dochodów przesłoniły nam znaczenie tego, co tak naprawdę jest w życiu najważniejsze. Rodzina, dzieci, później wnuki to największa frajda z życia. A awans na dyrektora sprzedaży w korporacji, w której takich pseudo-dyrektorów jest piętnastu, pochwała szefa zamiast premii i podróż służbowa do Mediolanu to tylko takie „piękne opakowanie”, które mają nam ułatwić kupno „produktu”, który wcale taki piękny i niezawodny, jak nam się pierwotnie wydawało, nie jest niestety.

Jestem pewien, że do listy można jeszcze parę kamyczków dorzucić. Broń Boże nie gloryfikuję tutaj czasów realnego socjalizmu, bo były (brzydkie słowo). Chcę tylko udowodnić, iż sami zapłaciliśmy za tę wolność zakupów, bo co do realnego istnienia wolności słowa to mam pewne obiekcje.
My nie otrzymaliśmy w prezencie prawdziwej demokracji, tylko jakąś taką upośledzoną. Mamy dziś taką przekształconą komunę z bynajmniej nie zbyt rozbudowanym wolnym rynkiem. Z kapitalizmu przejęliśmy tylko złe strony, jego lepsze oblicze (znaczy zyski) pozostawiając wąskiemu gronu dopuszczonych naszych i obcych. Nasz kapitalizm jest sprzed mniej więcej stu lat, z czasów pierwotnego uprzemysłowienia (przy czym zdobyczą demokracji w postsocjalistycznej Polsce była raczej likwidacja a nie rozwój przemysłu), taki model jak w „Ziemi obiecanej” Reymonta, z wszystkimi jego wypaczeniami.
Dokonane zostało tutaj wielkie oszustwo psychologiczne. Dano nam złotówkę, zabrawszy jednocześnie dwa złote i jeszcze tym co z nami zrobili taki interes dziękujemy za implementację demokracji, wprowadzenie naszego kraju do Unii Europejskiej i strefy Schengen, cudowne EURO 2012, piękne autostrady i inne sukcesy.
Nie widzimy, iż z tym jest trochę tak jak z kasą na dotowane projekty unijne, gdzie jak wiemy źródło pochodzenia środków jest ewidentnie niemiecko-francuskie i gdzie na tym najlepiej gospodarczo wychodzą … Niemcy i Francja. Zauważcie Państwo, że im więcej kasy smakosze Paulanera,  Franziskanera  i Bratwurstu władują w ratowanie budżetu Aten, tym lepiej trzyma się na nogach gospodarka niemiecka a gorzej grecka. Jestem ciekaw, czy naprawdę schemat wyjścia Grecji ze strefy wspólnej waluty euro byłby dla niej samej tak katastrofalny? Czy przypadkiem projekt jednolitego środka płatniczego dla krajów zarówno mocnych oraz słabych gospodarczo nie wspiera tych silniejszych, dzięki likwidacji mechanizmów umacniających walutę i jednoczesnemu powstaniu mechanizmów promujących ich eksport?

Do tego dochodzi powszechny niemalże odruch odrzucenia faktów i zaprzeczenia prawdzie. Przyjęło się, że nie należy nazywać rzeczy po imieniu. Sprzedawanie seksu za ciuchy i wynajem mieszkania nazywamy sponsoringiem, mimo, że tak naprawdę jest na to właściwsze określenie. Załatwianie kontraktu w zamian za drobną przysługę nazywamy zaradnością gospodarczą, mimo, że tak naprawdę jest na to właściwsze określenie. Wynoszenie danych z zakładu pracy nazywamy naruszeniem zakazu konkurencji, mimo, iż tak naprawdę jest na to właściwsze określenie. Brak możliwości zamknięcia dachu podczas deszczu na stadionie wybudowanym za dwa miliardy złotych w Warszawie, mimo że Rumuni zafundowali sobie mniej więcej taki sam za plus minus połowę tej ceny, nazywamy nieszczęśliwymi okolicznościami. Boimy się użyć takich słów jak prostytucja, korupcja, kradzież, czy partactwo. Tak jak starą pannę nazywamy singielką. Żaden pracownik świadczący usługi prywatne po godzinach na sprzęcie pracodawcy nie nazwałby sam siebie złodziejem. Bo to przykre. A my żyjemy w czasach, gdzie przykrych rzeczy się nie mówi,  żyjemy też w czasach samych sukcesów. Reklama mówi nam bowiem wyraźnie „jesteś tego warta”.
Żyjemy w świecie samych dobrych wiadomości, w których zwalcza się wszelkie przejawy myślenia poprzez systematyczne rugowanie z programów szkolnych rzeczy skomplikowanych, niestandardowych i przede wszystkim mających jakąś konotację historyczną. Bo historia uczy. Można się jej przyglądając wiele wniosków wyciągnąć, czasem nawet zbyt wiele. Dlatego odrzucamy fakt oszustwa dokonanego na nas samych. Bo musielibyśmy przyznać się do klęski. Bo mogłoby się okazać, iż nasze poczucie dumy ze świetnie zorganizowanego EURO 2012 było oparte na kruchych podstawach. Że nowy telewizor to raczej kłopot niż powód do dumy, bo trzeba jeszcze go spłacić. Że piękne supermarkety nie dają nam szczęścia w życiu. Ciekawe jest, że im lepiej widzimy wyłaniająca się zza ciężkich chmur prawdę, tym intensywniej ją zwalczamy. Jak już nie da się jej zaprzeczyć całkowicie, reagujemy agresją. Najczęściej agresją wobec posłańca, który nam tą złą nowinę przynosi, czyli sprawę tłumaczy. Bo on jest durak, ze wsi, mało wykształcony, bez kredytów. A my to elita, z wielkiego miasta, z cudownej korporacji, bez tych upierdliwych beczących bez sensu dzieciaków, musimy ciężko harować na spłatę kredytu we franku szwajcarskim na nasz cudowny apartament.
Bardzo znamienne stają się tutaj zacytowane fragmentami słowa utworu „Tan” grupy Kult:
„Pracujesz dla fabryki
Fabryka żywi
Żyjesz dla fabryki
Umierasz dla fabryki
A które prawo dla nas?
A które prawo dla nich?”

Często jest tak, iż rzeczywista hierarchia ważności spraw objawia nam się dopiero wówczas, gdy to my potrzebujemy czegoś od naszej korporacji, odwrotnie niż zawsze dotychczas. Dajmy na to w przypadku jakiejś poważnej choroby własnej, choroby dziecka, żony, innej ważnej potrzeby. Wówczas dowiadujemy się ile znaczyło nasze ponad stuprocentowe zaangażowanie. W skrajnym przypadku otrzeźwienie przychodzi dopiero przy zwolnieniu ze strony pracodawcy, który nam tłumaczy, iż jesteśmy znakomitymi pracownikami, jednakże trochę się już wypaliliśmy a firma musi otworzyć się na dostęp do rynku nowych młodych osób po studiach z nowymi pomysłami. No i przecież każdy to przyzna, że fluktuacja zatrudnienia jest stanem absolutnie potrzebnym i dającym świeżą oraz nieskażoną standardowym myśleniem krew przedsiębiorstwu.
Niestety zwykle otrzeźwienie następuje dopiero wówczas, gdy stajemy się dla naszej zachodniej korporacji … za starzy. Kiedy to się dzieje? Zależy od branży. W skrajnych przypadkach, dajmy na to przy projektach informatycznych może to być w okolicach trzydziestki, w trochę normalniejszych najczęściej przed czterdziestką.

Czy na pewno podążamy właściwą drogą?

Maciej Skudlik

1 komentarz:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń