Dziś trochę ekonomii społecznej. Zachęcam do komentarzy, jestem bowiem ciekaw, czy ta tematyka dla Czytelnika może być interesująca. W zanadrzu mam zresztą pomysł na książkę o tej problematyce.
Portal interia.pl: „Jedna nieruchomość to stanowczo za
mało”: „Polacy kupujący nieruchomości poza granicami kraju to ludzie sukcesu,
którzy pragną spróbować tego, o czym dotychczas mogli tylko pomarzyć, a przy
tym, co dla nich ważne, zademonstrować swój status społeczny.”
Fiodor Dostojewski „Bracia Karamazow”: „Jeśli nie ma Boga,
to wszystko jest dozwolone”
W lecie1991 roku najpierw miałem okazję uczestniczyć w
tygodniowej wycieczce szkolnej do Wielkiej Brytanii, potem jeszcze spędziłem w
tym kraju trzy tygodnie na kursie językowym. Były to czasy, w których niewielu
rodziców stać było na takie ekstrawagancje, a siła nabywcza polskiej złotówki i
standardowej polskiej pensji na zachodzie była delikatnie mówiąc niewielka.
Wychodziliśmy powoli z szarych czasów komuny i poznawaliśmy uroki demokracji i
„dzikiego kapitalizmu” tamtych czasów. Z wycieczki zapamiętałem wiele,
szczególnie pozostało w mojej głowie wspomnienie, iż jedna z uczestniczek po
wielu miesiącach zbierania zaskórniaków postanowiła wydać wszystkie zgromadzone
oszczędności na imprezę jej życia, tj. koncert bardzo popularnej wówczas kapeli
Guns’n’Roses. Goście byli prekursorami nurtu, który można nazwać rockiem
komercyjnym, jednakże trzeba przyznać, iż ich produkty były całkiem niezłe a
utwory „November rain” (solówka Slasha pierwsza klasa), „Don’t cry” czy cover
„Knocking on heavens door” stały się prawdziwymi przebojami. Bilet na ich
występ na Wembley kosztował jakieś marne sto funciaków, co dla ucznia szkoły
średniej z Polski było kwotą gigantyczną.
Zapamiętałem jeszcze jedną kwestię z kursu językowego, która
sprowadzała się do różnic w preferencjach turystycznych moich i reszty bandy.
Kurs odbywał się w całkiem ładnym nadmorskim Hastings, do Londynu było jakieś
sto kilometrów i można było dojechać bardzo luksusowym jak na nasze wyobrażenie
warunkach pociągiem za jedenaście funciaków za tak zwany return ticket.
W kręgu moich zainteresowań były najistotniejsze obiekty na
mapie turystycznej angielskiej metropolii, tj. stadiony Wembley, Highbury,
Tottenhamu, West Hamu United czy Chelsea. Resztę interesowało co innego. Nie,
nie drogi czytelniku, wcale nie Trafalgar Square, Tower Bridge, Buckingham
Palace, czy Westminster. Ich ciągnęło jeszcze co innego. Mianowicie zwiedzanie
… Oxford Street. Nie, nie zakupy na Oxford Street, lecz właśnie samo oglądanie
sklepów słynnych sieciówek, bo na tyle polskiego licealistę było stać. I te
opowieści po powrocie o kilkupiętrowych galeriach handlowych, o pięknie
oszklonych windach, o sklepach bez krat i z możliwością dotknięcia towaru z
kawiarniami w środku, o miłej i sympatycznej obsłudze.
No i teraz minęło od tego momentu już ponad dwadzieścia lat.
Mamy w Polsce teoretycznie w pełni rozwiniętą demokrację, w przeciwieństwie do
takiej Białorusi. Wraz z demokracją nawiedziły nasz kraj również towarzyszące
jej atrybuty, w tym te piękne centra handlowe, gdzie można kupić produkty
każdej ogólnoświatowej sieci. Są w tych mnożących się chyba przez pączkowanie
mega-sklepach błyszczące oszklone windy, kawiarnie wewnętrzne, fontanny i inne
duperele, czasem trudno tylko o miłą obsługę, zwłaszcza jak człowiek wejdzie
tam nieodpowiednio, to znaczy niezbyt bogato ubrany.
Dziś możemy kupić wszystko. I korzystamy z tego zaopatrując
się na każde EURO czy mundial w nowy
jeszcze większy telewizor (tylko co w nim potem oglądać?), piękne kolorowe
ubrania i torebki (na temat zawartości damskich torebek można chyba napisać
powieść), nowe piękne meble, fantastyczne (to znaczy fantastycznie drogie) nowe
buty i wiele innych gadżetów nowoczesnego Polaka czy Polki. Właściciele tych
geszeftów odkryli sekret udanego biznesu. Jest nim odpowiedź na pytanie: kiedy
człowiek przeciętny jest zadowolony ze swojego
statusu? Jak myślicie kiedy? Kiedy ma dużo kasy, chałupę w prestiżowej
dzielnicy z sąsiedztwem znanego z jakiegoś serialu typu „Seks, skandale i
trochę pozorowanej miłości” celebryty? Nie użyję słowa aktora, bo wówczas
obraziłbym takich ludzi jak Englert, Łomnicki, Stuhr (ten starszy), Nowicki,
czy Gajos (nie o rolę w „Czterech pancernych” mi chodzi). Pozwolę sobie zwrócić
uwagę, że to jednak nie jest prawda. Przeciętny człowiek czuje zadowolenie ze
swojego bytu, jeżeli ma się lepiej niż sąsiad. Jeśli więc mieszka w prestiżowej
dzielnicy z własnym portierem, ale jeździ tylko beemą, a jego sąsiad ma
jaguara, to szlag go trafia i jest gotów na wiele, by tą sytuację odmienić.
Jeśli natomiast mieszka dajmy na to w strefie strukturalnego bezrobocia, ma
rozpadającą się chałupę jak wszyscy wokół a jednak stać go na wielką plazmę, a
jego sąsiadów nie, wówczas pęka z dumy i zadowolenia.
Ale to działa. Powinno przestać działać, jak się już
klientom tych mega punktów sprzedaży marzeń i pozorowanego statusu skończą
oszczędności. Nie przestaje działać, gdyż wówczas sprawdza się maksyma: od czego
są przyjaciele? I przyjaciele idą z pomocą. W myśl znanego z jednej reklamy
sloganu „jesteś tego warta” doradcy klienta instytucji finansowych tłumaczą, iż
to nic nie szkodzi, że nie ma Pan / Pani teraz kasy, nie ma problemu. Weźmie
Pan /Pani ładny kredycik konsumpcyjny i spłaci go Pan / Pani później, kiedyś
tam. I przestaje działać zasada: kupuj te rzeczy, na które Cię stać.
Tutaj tkwi clou mega oszustwa. Oszustwa dokonanego rękami
tzw. establishmentu, który ma tą przewagę, iż potrafi myśleć strategicznie.
Otóż drogi czytelniku, zadam Ci pytanie: co to są pieniądze? Odpowiesz, że
pieniądze są celem każdego człowieka. Nieprawda, mam na ten temat zupełnie inne
zdanie. Ale przecież za kasę można wszystko? Znowu nieprawda. Według moich
obserwacji pieniądze są tylko środkiem do celu, a rzeczywistym motywem jest
największy afrodyzjak znany na świecie: władza. Władza nad ludźmi, nad innymi.
Nieprzypadkowo słyszy się czasem o takich sytuacjach, że niemiecka Frau
zatrudnia polską Putzfrau i potem ją używa do najgorszych i najbardziej
poniżających prac jednocześnie z satysfakcją przy tym czytając Frankfurter
Allgemeine Zeitung i pokazując niedyskretnie palcem co jeszcze jest do
sprzątnięcia. Zdarzają się też testy czystości w postaci sprawdzania gołą ręką
obecności śladów kurzu na parapetach i specjalnie podrzucane śmieci pod łóżkiem
na przykład. Dzięki temu dortmundzka Frau otrzymuje w domu pewną namiastkę
władzy, podczas gdy w pracy szef ją z kolei źle traktuje, a mąż po południu w
domu pewnie też nie lepiej.
Spotkałem się też kiedyś, już ładnych parę a może nawet
paręnaście lat temu z bardzo interesującą sytuacją. Miejscem zdarzenia był
Wydział Komunikacji jednego ze śląskich Urzędów Miejskich. Wydział w danym dniu
czynny teoretycznie do godziny szesnastej. Na miejsce przybyłem dużo wcześniej,
kolejka była solidna, taka iście socjalistyczna. Niemniej udało mi się całą
sprawę załatwić, pecha miał facet za mną. Przybył zarejestrować pojazd i pewnie
z trudem zwolnił się wcześniej z jakiejś części dnia pracy lub zostawił firmę
bez opieki. Po jego późniejszej reakcji domniemam, iż nie była to łatwa sprawa.
Gdy przyszło do obsługi wspomnianego gościa była mniej więcej piętnasta. I w
tym momencie oznajmiono, iż cytuję „Dzisiaj już nikogo nie przyjmiemy, bo
skończyły się numerki. Proszę przyjść jutro”. Trudno opisać co działo się
później, nie będą się starał nawet cytować słów, które zostały użyte w
dyskusji, czasem można je zidentyfikować na stadionach piłkarskich, szczególnie
podczas Wielkich Derbów Śląska. Ale urzędnik pozostał nieugięty, jest mu bardzo
przykro, on wie, że jest czynne jeszcze godzinę, ale oni mają limit i
kropka. Nie pomogły ani groźby, ani
perswazja, ani błagania. Wówczas zrozumiałem fakt najistotniejszy, czyli motyw
dla którego ten człowiek został urzędnikiem. On nie przyjął tej propozycji
pracy dla kasy, bo pewnie nie jest wielka. Prestiż stanowiska też nie kładzie
na kolana. Ale jest jedna rzecz, która czyni tą pracę wspaniałą, to jest ten
moment, ta chwila (cytując „Szpaka”), kiedy możemy sobie pozwolić na słowa: „Ja
Pana już dzisiaj nie obsłużę”. Nieważne, że ten gość jest tak naprawdę Klientem
danego urzędu. Ale tu jest na naszych warunkach i tu jak skończyły się numerki,
to choćby stawał na głowie, musi przyjść jutro.
Ale wróćmy do zasadniczego tematu naszych rozważań. Ktoś wpadł
na pomysł przyznam w swoich założeniach całkiem niezły. Warto dać trochę kasy
ludziom i pozwolić im kupić trochę tego badziewia z supermarketu, aby przejąć
nad nimi kontrolę. Jest to cena konieczna do zdobycia władzy, do ich kupienia i
do kierowania ich losem. Przy odrobinie szczęścia będą nam jeszcze na koniec za
to dziękować.
Generalnie w tej sytuacji jest jak z feministkami, które
przez lata walczyły o równouprawnienie płci, dostęp do męskich zawodów, swobodę
obyczajową i inne duperele. Aż wywalczyły z nowoczesnej Europie wszystko co
chciały, a nawet więcej. Jaki jest tego efekt? Smutny dla samych
zainteresowanych: więcej pracują, robią kariery w korporacjach, nie mają czasu
na trwałe związki, nie mówiąc już o tak przykrym obowiązku jak wychowywanie
dzieci. No i gdzieś koło czterdziestki orientują się, iż luźny partner w wolnym
związku mówi: „sorry mała, ale wiesz jakie jest życie” i rzuca ją dla innej dwa
razy młodszej „gotowej na wszystko” parafrazując tytuł znanego serialu.
Feministka zostaje sama jak palec i ma dziewięćdziesiąt dziewięć procent szans
na zdobycie statusu bezdzietnej starej panny, czyli „zadeklarowanej z własnej
woli singielki”, jak tłumaczy otoczeniu.
Wytłumaczę Państwu, iż tak samo jest z nami wszystkimi w
szerszej perspektywie. Zachłysnęliśmy się tymi marketami, łatwymi pożyczkami
konsumpcyjnymi, otwartymi granicami, wielkimi stadionami, dostępem do gadżetów,
nowych technologii, pięknymi samochodami w leasingu, czy własnym mieszkaniem w
prestiżowej dzielnicy w wielkim mieście kupionym za trzydziestoletnie
zobowiązanie do regulowania comiesięcznych płatności denominowanych we franku
szwajcarskim wobec banku, które jak podliczymy, to wyjdzie nam, że mogliśmy
zbudować trzy wielkie domy na wsi, z której pochodzimy. Zostaliśmy kupieni.
Kropka. Nie mówcie mi, że przynajmniej w jakimś stopniu ten knif na Was nie
działa. Kto nie cieszy się z nowego telewizora większego, niż ma kuzyn w
Katowicach? Kto nie pochwali się nowym samochodem (kupionym co prawda w
leasingu, ale kogo to obchodzi)? Kto powstrzyma się od nagabywania otoczenia
koniecznością oglądania na naszym smart-fonie zdjęć z kupionych na kredyt
wczasów w Egipcie? Kto nie cieszył się z totalnie przepłaconego EURO 2012?
Wszyscy jesteśmy chociaż trochę lemingami.
No dobra, jak już było wcześniej kupili nas. Przyjrzyjmy się
wobec tego cenie, jaką za udział w tym nowoczesnym świecie zapłaciliśmy. Nie
mówię tu a sprawach politycznych, lecz o zwykłym losie nas, przeciętnych ludzi.
Jeśli ktoś myśli, że dali nam te kredyty, telewizory, dostęp do otwartych
granic za darmo, to się myli. Że ci co ten system ekonomiczny stworzyli, dali
nam to wszystko za friko? Nie, to jest niemożliwe. Wielki biznes chętnie wyda
złotówkę, jeśli zarobi na niej co najmniej dwa złote. Tak było kiedyś i tak
pewnie będzie w przyszłości. Kibicom sportowym, którzy myślą, że jakiś
biznesmen z miłości dla ich klubu wyłoży kasę jak jakiś samarytanin gratuluję
poczucia humoru. On da, jak będzie miał pewność, że wyjmie dużo więcej. W innym
przypadku nie ma tematu.
Czym więc za to wszystko zapłaciliśmy? Ano, cena była sroga,
rzekłbym wielowarstwowa. Aby ją określić wskażę Państwu co utraciliśmy w
relacji do czasów szarej i wcale nie nostalgicznie przeze mnie wspominanej
komuny:
Po 1-sze: Dostępna za nasze składki służba zdrowia.
Tak, tak, utraciliśmy ją. Teoretycznie nadal obowiązuje, ale
w praktyce funkcjonuje tak, jak w przypadku nieżyjącego już niestety mojego
dziadka, który w wieku lat osiemdziesięciu jakiś czas już temu zgłosił się do
szpitala z poważną i wymagającą natychmiastowej interwencji kontuzją nogi, a
tam mu powiedzieli, że zapisali go na termin do lekarza specjalisty za … pół
roku. Przyznają Państwo, że szansa na samorozwiązanie problemu (w którąkolwiek
stronę) w tym czasie jest znakomita.
Po 2-gie: Pewna praca za pewne wynagrodzenie.
Nie wiem czy jest sens tu cokolwiek więcej perorować. W artykule
zamieszczonym jakiś czas temu w „Dzienniku Zachodnim” mogliśmy przeczytać, iż
dzisiejszy pracownik jest gotów na wiele wobec pracodawcy, aby tylko utrzymać
zatrudnienie: będzie pracował za darmo w nadgodzinach, przeprowadzi się gdzie
trzeba, odłoży macierzyństwo (cokolwiek ten eufemizm oznacza) na późniejsze czasy, zrezygnuje z urlopu,
przełoży datę ślubu, będzie pod telefonem całą dobę i nie wiem co jeszcze.
Swoją drogą, czy przypadkiem warunkiem udanego seksu z małżonką nie jest święty
spokój i wyłączony telefon? Ponadto czy skrajnie wyczerpany pracownik, który
zrezygnował z urlopu będzie na pewno równie wydajny jak ten wypoczęty? Ale co
tam, tak się tylko czepiam.
Po 3-cie: Tanie wczasy pracownicze i kolonie dla dzieci.
W czasach mojego dzieciństwa na kolonie nie jechał tylko
ten, kto bardzo tego nie chciał. Generalnie co najmniej raz w roku, a czasem
częściej każde dziecko miało okazję uczestniczyć w jakimś wyjeździe nad morze
lub w polskie góry. Szczęśliwcy jechali w „Czeskie Tatry”, za jakże to mylne
określenie geograficzne omal nie dostałem gdzieś na początku lat
dziewięćdziesiątych po zębach od słowackiego celnika. Dorośli też mogli korzystać
z zakładowych ośrodków wczasowych. Dziś mamy demokrację. Nie musimy już być
uzależnieni corocznie od tego samego ośrodka dajmy na to w Jastrzębiej Górze
lub Kudowie-Zdroju. Mamy pluralizm i to nieograniczony: Mazury, Zakopane,
Ziemia Lubuska, Teneryfa, Kuba, Egipt, Wyspy Greckie a nawet Dominikana jak kto
chce. Kolonie dla dzieci (jeśli ktoś je w ogóle posiada, bo przecież to zbędny
koszt) też można wykupić zagraniczne. Tylko jest małe ale. Co jakiś czas
podczas wakacji lub ferii szkolnych robi się badania, gdzie i czy w ogóle
dzieci wyjeżdżają. Na moim rodzinnym Śląsku rokrocznie spawa wygląda
dramatycznie. Większość dzieci w wielu szkolnym … nigdzie nie wyjeżdża. Jak
Państwo myślą, nie chcą, czy rodziców nie stać? Chyba jednak to drugie, przy
czym motywacja ich może być dwutorowa: totalny brak kasy, lub porażka kolonii z
nową plazmą w hierarchii wartości spraw.
Po 4-te: Pewność obrotu gospodarczego.
Krótko mówiąc w czasach komuny taki Amber Gold nie miałby
prawa zaistnieć. Istniała tylko jedna mafia, ta legalna – partyjna. Jakby ktoś
już wpadł na taki „numer”, jak nic wylądowałby w pierdlu, a jego majątek
zostałby skonfiskowany. Ale dziś mamy demokrację i spółki prawa handlowego. A w
nich właściciele nie odpowiadają za zobowiązania. Poza tym prywatna własność
jest święta i nie można jej konfiskować dla zaspokojenia roszczeń wykiwanych
Klientów. Dziś obserwujemy spokojny byt przedsiębiorstw budujących swoje zyski
za cenę nieuzasadnionego niczym długoterminowego kredytu kupieckiego wobec
dostawców, jak niektóre centra handlowe na przykład.
Po 5-te: Zastępowalność pokoleń.
Otaczająca nas komercja i trudność z utrzymaniem dochodów
przesłoniły nam znaczenie tego, co tak naprawdę jest w życiu najważniejsze.
Rodzina, dzieci, później wnuki to największa frajda z życia. A awans na
dyrektora sprzedaży w korporacji, w której takich pseudo-dyrektorów jest
piętnastu, pochwała szefa zamiast premii i podróż służbowa do Mediolanu to
tylko takie „piękne opakowanie”, które mają nam ułatwić kupno „produktu”, który
wcale taki piękny i niezawodny, jak nam się pierwotnie wydawało, nie jest
niestety.
Jestem pewien, że do listy można jeszcze parę kamyczków
dorzucić. Broń Boże nie gloryfikuję tutaj czasów realnego socjalizmu, bo były
(brzydkie słowo). Chcę tylko udowodnić, iż sami zapłaciliśmy za tę wolność
zakupów, bo co do realnego istnienia wolności słowa to mam pewne obiekcje.
My nie otrzymaliśmy w prezencie prawdziwej demokracji, tylko
jakąś taką upośledzoną. Mamy dziś taką przekształconą komunę z bynajmniej nie
zbyt rozbudowanym wolnym rynkiem. Z kapitalizmu przejęliśmy tylko złe strony,
jego lepsze oblicze (znaczy zyski) pozostawiając wąskiemu gronu dopuszczonych
naszych i obcych. Nasz kapitalizm jest sprzed mniej więcej stu lat, z czasów
pierwotnego uprzemysłowienia (przy czym zdobyczą demokracji w
postsocjalistycznej Polsce była raczej likwidacja a nie rozwój przemysłu), taki
model jak w „Ziemi obiecanej” Reymonta, z wszystkimi jego wypaczeniami.
Dokonane zostało tutaj wielkie oszustwo psychologiczne. Dano
nam złotówkę, zabrawszy jednocześnie dwa złote i jeszcze tym co z nami zrobili
taki interes dziękujemy za implementację demokracji, wprowadzenie naszego kraju
do Unii Europejskiej i strefy Schengen, cudowne EURO 2012, piękne autostrady i
inne sukcesy.
Nie widzimy, iż z tym jest trochę tak jak z kasą na dotowane
projekty unijne, gdzie jak wiemy źródło pochodzenia środków jest ewidentnie
niemiecko-francuskie i gdzie na tym najlepiej gospodarczo wychodzą … Niemcy i
Francja. Zauważcie Państwo, że im więcej kasy smakosze Paulanera, Franziskanera
i Bratwurstu władują w ratowanie budżetu Aten, tym lepiej trzyma się na
nogach gospodarka niemiecka a gorzej grecka. Jestem ciekaw, czy naprawdę
schemat wyjścia Grecji ze strefy wspólnej waluty euro byłby dla niej samej tak
katastrofalny? Czy przypadkiem projekt jednolitego środka płatniczego dla
krajów zarówno mocnych oraz słabych gospodarczo nie wspiera tych silniejszych,
dzięki likwidacji mechanizmów umacniających walutę i jednoczesnemu powstaniu
mechanizmów promujących ich eksport?
Do tego dochodzi powszechny niemalże odruch odrzucenia faktów
i zaprzeczenia prawdzie. Przyjęło się, że nie należy nazywać rzeczy po imieniu.
Sprzedawanie seksu za ciuchy i wynajem mieszkania nazywamy sponsoringiem, mimo,
że tak naprawdę jest na to właściwsze określenie. Załatwianie kontraktu w
zamian za drobną przysługę nazywamy zaradnością gospodarczą, mimo, że tak
naprawdę jest na to właściwsze określenie. Wynoszenie danych z zakładu pracy
nazywamy naruszeniem zakazu konkurencji, mimo, iż tak naprawdę jest na to
właściwsze określenie. Brak możliwości zamknięcia dachu podczas deszczu na
stadionie wybudowanym za dwa miliardy złotych w Warszawie, mimo że Rumuni
zafundowali sobie mniej więcej taki sam za plus minus połowę tej ceny, nazywamy
nieszczęśliwymi okolicznościami. Boimy się użyć takich słów jak prostytucja, korupcja,
kradzież, czy partactwo. Tak jak starą pannę nazywamy singielką. Żaden
pracownik świadczący usługi prywatne po godzinach na sprzęcie pracodawcy nie
nazwałby sam siebie złodziejem. Bo to przykre. A my żyjemy w czasach, gdzie
przykrych rzeczy się nie mówi, żyjemy
też w czasach samych sukcesów. Reklama mówi nam bowiem wyraźnie „jesteś tego
warta”.
Żyjemy w świecie samych dobrych wiadomości, w których
zwalcza się wszelkie przejawy myślenia poprzez systematyczne rugowanie z
programów szkolnych rzeczy skomplikowanych, niestandardowych i przede wszystkim
mających jakąś konotację historyczną. Bo historia uczy. Można się jej
przyglądając wiele wniosków wyciągnąć, czasem nawet zbyt wiele. Dlatego
odrzucamy fakt oszustwa dokonanego na nas samych. Bo musielibyśmy przyznać się
do klęski. Bo mogłoby się okazać, iż nasze poczucie dumy ze świetnie
zorganizowanego EURO 2012 było oparte na kruchych podstawach. Że nowy telewizor
to raczej kłopot niż powód do dumy, bo trzeba jeszcze go spłacić. Że piękne
supermarkety nie dają nam szczęścia w życiu. Ciekawe jest, że im lepiej widzimy
wyłaniająca się zza ciężkich chmur prawdę, tym intensywniej ją zwalczamy. Jak
już nie da się jej zaprzeczyć całkowicie, reagujemy agresją. Najczęściej
agresją wobec posłańca, który nam tą złą nowinę przynosi, czyli sprawę
tłumaczy. Bo on jest durak, ze wsi, mało wykształcony, bez kredytów. A my to
elita, z wielkiego miasta, z cudownej korporacji, bez tych upierdliwych
beczących bez sensu dzieciaków, musimy ciężko harować na spłatę kredytu we franku
szwajcarskim na nasz cudowny apartament.
Bardzo
znamienne stają się tutaj zacytowane fragmentami słowa utworu „Tan” grupy Kult:
„Pracujesz
dla fabryki
Fabryka żywi
Żyjesz dla
fabryki
Umierasz dla
fabryki
…
A które
prawo dla nas?
A które
prawo dla nich?”
Często jest tak, iż rzeczywista hierarchia ważności spraw
objawia nam się dopiero wówczas, gdy to my potrzebujemy czegoś od naszej
korporacji, odwrotnie niż zawsze dotychczas. Dajmy na to w przypadku jakiejś
poważnej choroby własnej, choroby dziecka, żony, innej ważnej potrzeby. Wówczas
dowiadujemy się ile znaczyło nasze ponad stuprocentowe zaangażowanie. W
skrajnym przypadku otrzeźwienie przychodzi dopiero przy zwolnieniu ze strony
pracodawcy, który nam tłumaczy, iż jesteśmy znakomitymi pracownikami, jednakże
trochę się już wypaliliśmy a firma musi otworzyć się na dostęp do rynku nowych
młodych osób po studiach z nowymi pomysłami. No i przecież każdy to przyzna, że
fluktuacja zatrudnienia jest stanem absolutnie potrzebnym i dającym świeżą oraz
nieskażoną standardowym myśleniem krew przedsiębiorstwu.
Niestety zwykle otrzeźwienie następuje dopiero wówczas, gdy
stajemy się dla naszej zachodniej korporacji … za starzy. Kiedy to się dzieje?
Zależy od branży. W skrajnych przypadkach, dajmy na to przy projektach
informatycznych może to być w okolicach trzydziestki, w trochę normalniejszych
najczęściej przed czterdziestką.
Czy na pewno podążamy właściwą drogą?
Maciej Skudlik
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń