Atmosfera na drugim piętrze biurowca państwowej firmy
Arystoteles Inwestycje SA była tego dnia wyjątkowo nieciekawa. Wszystkich
pięciu członków rady nadzorczej niechętnie przybyło do firmy i oddało się
dodatkowym obowiązkom. Mieli rozstrzygnąć (lub – na co raczej wskazywały dane
im wytyczne – nie rozstrzygnąć) konkurs na nowego członka zarządu ich
przedsiębiorstwa. Poprzednik odniósł sukces w niedawnych wyborach do Parlamentu
Europejskiego i w ten sposób nagle powstał nikomu niepotrzebny vacat.
Rada pracowała tego dnia w grupach. Najbardziej doświadczony
i kompetentny przewodniczący rady Andrzej Ziółko samotnie czytał Gazetę
Rządową. Robił to od końca, bo tam właśnie znajdował się jedyny dział, w którym
wiedza i sposób pisania dziennikarzy były na odpowiednim poziomie. Rzecz jasna,
chodziło o dział sportowy. Przewodniczący mógł sobie pozwolić na takie
podejście do pracy, gdyż wcześniej bardzo rozsądnie podzielił role. Po pierwsze,
odsunął od wszelkiej pracy merytorycznej „klan panienek”, jak nazywał dwie
wcale niemłode i raczej nobliwe panie reprezentujące w radzie miejsca przynależne
stronie społecznej, co zawsze oznaczało ludzi wybieranych przez związki
zawodowe. Panie Krysia oraz Zosia bez trudu zgodziły się na pozorne uczestnictwo
w toczącym się procesie wyboru odpowiedniego człowieka na odpowiednie
stanowisko. Było to wynikiem odbytej dzień wcześniej rozmowy z przewodniczącym.
Cały problem sprowadzał się do faktu, że nieposiadające zbyt wielkiego
wykształcenia damy miały dramatyczne wręcz trudności ze zdaniem egzaminu państwowego, który każdy „społeczny”
uczestnik rady spółki państwowej musi zaliczyć w ciągu roku od powołania. Po pięciu nieudanych próbach i w obliczu
zbliżającego się nieuchronnie dnia oznaczającego utratę całkiem niewymagającej
i dobrze płatnej dodatkowej fuchy, panie zdecydowały się w końcu na rozmowę z
przewodniczącym, czyli człowiekiem dysponującym notesem z numerami telefonów do
wielu znajomych innych znajomych, którzy wiele mogą i wiele potrafią.
Transakcja była jasna i prosta. Przewodniczący uruchomi swoje kontakty i
postara się, aby w czasie najbliższego egzaminu komisja w szczególny sposób
policzyła potrzebne do sukcesu pań działaczek punkty, ale nie ma nic za darmo.
- Otrzymałem jasne wytyczne – powiedział Andrzej – ten jutrzejszy konkurs ma pozostać nierozstrzygnięty. Podobnie jak poprzedni. Mamy specjalnie opracowane przez sztab prawników i ekonomistów trudne testy. A i próg zdawalności ustawiliśmy bardzo wysoko: trzeba mieć ¾ prawidłowych odpowiedzi. Nikt nie ma prawa przez nie przejść pozytywnie. Nasza jutrzejsza robota to formalność. W zasadzie tu nie potrzebuję waszej pomocy. Ale potem już tak. Jeśli bowiem dwa konkursy skończą się bez wyłonienia zwycięzcy, będziemy mogli wskazać kandydata z wolnej ręki. Tu też otrzymałem jasne wytyczne. Ma to być Tomek Rakuski, ten, wiecie, co już dwie firmy doprowadził do upadku - stocznię nad rzeką i hutę w górach, i ma z całą pewnością wysokie kompetencje, aby położyć kolejne przedsiębiorstwo. Oczywiście my do tego nie dopuścimy, ale wybrać go musimy. Taki kraj, takie rozkazy. Nic na to nie poradzę. Ale chciałbym, aby wybór rady był jednomyślny. Czy to jasne?
W obliczu szansy na zachowanie nieozusowanego wynagrodzenia w
wysokości średniej krajowej, którego otrzymywanie wymagało stawienia się raz w
miesiącu na nudnej naradzie, wszystko było jasne jak się patrzy. Teraz obie
panie zajęły się rozmową o modzie oraz planach urlopowych. Po czasie rozmowa
skupiła się na tej drugiej kwestii. Krysia wolała Teneryfę, bo jak mówiła,
kontynent już ją nudzi, a Zosia miała wspaniałe wspomnienia z pełnej pięknych
widoków i plaż Riwiery Francuskiej i
zamierzała w tym roku udać się tam raz jeszcze.
Do sprawdzania testów Andrzej wyznaczył dwóch najmłodszych
członków rady. Obaj mieli po 30 lat. Obaj byli jeszcze chętni do pracy i z
podobnych przyczyn absolutnie lojalni wobec niego. Pierwszy z nich - Jurek był
synem jednego z najbardziej znanych biznesmenów. Andrzej zawarł układ z
ministrem i wspólnie zarekomendowali młokosa do rady. Oczywiście nie uczynili
tego bezinteresownie. Mieli już dziś zagwarantowane posady, które nazywali
parasolem ochronnym, w spółce tatusia rekomendowanego człowieka. Drugi z nich –
Arek, był jakimś pociotkiem samego ministra. Nie było wątpliwości, że młodzież
zrobi wszystko, czego będzie się od niej
oczekiwało.
* * *
Sielankową
atmosferę oczekiwania na wyniki testów wszystkich czternastu kandydatów, którzy
byli tak durni i tak nieszanujący swojego czasu, że zgłosili się do konkursu,
przerywały czasem komentarze sprawdzających testy młodych członków rady:
- Patrz Arek,
jaki durny!
- Andrzej,
widziałeś tę odpowiedź!
- Boże, co za
kretyni!
- O, ten to
jakiś mocarz, czterdzieści dwa punkty na sto. Niemożliwe! Nawet szkoda faceta!
I tak czas
płynął. Jednakże w pewnym momencie komentarze zaczęły się zmieniać:
- Dobrze,
dobrze, znów kurna, dobrze, co jest?
- Weź to sprawdź jeszcze raz!
I nagle
względną sielankę zakłócił głośny komunikat:
- Panie przewodniczący, może pan pozwolić tutaj? Mamy
problem.
* * *
-
Osiemdziesiąt sześć na sto! Jak to możliwe?
- No,
niestety, tak wyszło.
-
Sprawdziliście ten test dokładnie?
- No
przecież.
- To trzeba
było, do jasnej, w paru miejscach się pomylić przy sprawdzaniu.
- Panie
przewodniczący, czy pan ma nas za idiotów? Pomyliliśmy się już w pięciu miejscach.
Nie możemy dalej kręcić. Jak ta baba się
zorientuje, będą kłopoty.
- Jaka baba?
- No, ten
test napisała kobieta, zaraz sprawdzę w dokumentach. O … mam. Joanna Skłodowska. Nazwisko jak ta
słynna noblistka za książki, czy coś takiego.
- Tamta
była chemiczką, młody kretynie. I co masz jeszcze o tej lasce?
-
Trzydzieści dwa lata, studia prawnicze plus podyplomówka z ekonomii, jakiś
em-bi-ej, o rany … oryginalny, po angielsku, doświadczenie zdobyła szefując
własnej firmie.
-
Trzydzieści dwa? Niemożliwe! Własna firma. I po kija taka się pcha na ustalone
stanowisko w spółce państwowej? Studia i podyplomówka? Z tym to na zmywak w
Londynie, a nie do poważnej firmy.
- I co
teraz, panie przewodniczący?
- Teraz to
spieprzyliście wszystkim wieczór. Trzeba będzie tej sikorce zrobić egzamin
ustny w trzyosobowej komisji. Zawaliliście, więc powinniście zostać. Ale –
pomyślał Andrzej – wówczas ona oskarży nas o męski szowinizm. Nie, wy jednak spadacie.
Macie u mnie wielki minus. A panie Zofia i Krystyna zostają! – zwrócił się w
innym kierunku - Ja przygotuję pytania, a wy je będziecie na przemian zadawać.
Pięć pytań wystarczy, tak myślę.
* * *
- Niestety,
nie odpowiedziała pani prawidłowo na żadne zadane przez moje koleżanki pytanie.
Nie wiedziała pani, z ilu działów składa
się firma, nie wiedziała pani, ilu dokładnie pracowników zatrudnia. Nie. Niech mi pani nie przerywa. Odpowiedź „około
trzystu” nie jest dokładna. Nie możemy tego zaakceptować. Bycie członkiem
zarządu naszej firmy wymaga wielkich kompetencji oraz niebagatelnej wiedzy o
firmie. Jakoś przypadkowo przeszła pani przez… Mówiłem, aby mi nie przerywać. Bardzo proszę,
niech pani zachowa klasę. Nie zdała pani egzaminu ustnego. Dostaje pani zero
punktów. Zero. Rozumie pani? I taki komunikat puścimy do prasy – zakończył swój
wywód przewodniczący, dumny ze swojego ostatniego pomysłu. To skutecznie
odstraszy wariatów startujących w kolejnych konkursach dotyczących jakichkolwiek
stanowisk.
- Dobrze! –
rzekła na odchodne zapłakana kandydatka – Powiem wam tylko jedno. Obyście po
drodze do domu wszyscy zabłądzili i obyście wracali do jutra! Żegnam.
Wzbudziło
to powszechną wesołość komisji.
- Jednak
nie jest przynajmniej nudno. Wynagrodziło to nam przedłużony niespodziewanie
dzień pracy – pomyślał Andrzej, który miał do domu najbliżej, raptem około pół
godziny spacerku.
* * *
Po wysłaniu
komunikatu do ministerstwa i po mało dyskretnym telefonie do zaprzyjaźnionego
dziennikarza Gazety Rządowej przewodniczący udał się na spacer w kierunku
własnego domu. Lekarz zalecił mu te spacery zamiast podróży samochodem, zresztą
czas dotarcia na własnych nogach był nawet krótszy. Samochodem trzeba było
objeżdżać rozległy park, a pieszo można było iść na skróty.
Wieczór
nastał szybko, zrobiło się ciemno. Mimo tych warunków alejką parkową winno się
poruszać wiele osób, stanowiła ona bowiem popularny skrót prowadzący z części
przemysłowej miasta do części osiedlowej. Ale tym razem ruch był wyjątkowo
słaby. Tak słaby, że po piętnastu minutach przewodniczący zauważył, że nie
natknął się jeszcze na nikogo po drodze. Po dwudziestu minutach dotarł planowo
do rozwidlenia dróg umiejscowionego obok okazałego kamienia, który pewnie lata
temu służył za fragment jakiegoś pomnika. Przewodniczący skręcił w prawo. Stąd
do granic osiedla miał może pięć minut. Ale szedł, szedł i szedł, a znanych
zarysów domów nie było widać, a gwaru grających zwykle na oświetlonym boisku
młodych ludzi nie było słychać.
Przewodniczący
Ziółko stracił poczucie czasu. Zdezorientowany szedł jednak dalej. Przecież w
raczej małym parku nie było gdzie zabłądzić.
* * *
Gdy zupełnie
zmęczony znalazł się ponownie przy kamieniu, pot zaczął oblewać mu czoło.
Rozglądał się za ludźmi, którzy mogliby powiedzieć, co się dzieje, ale tych nie było. Uznał, że coś jest z jego własnym
postrzeganiem świata nie tak. W ogóle wyglądało, jakby w zwykle ludnym parku nie było nikogo. Zdziwiony podróżnik usiadł na
kamieniu i wyjął swoją komórkę.
- Pewnie nadmiar
pracy mi zaszkodził i mam jakiś udar –
pomyślał.
Wykręcił
numer do żony. Sztuczny głos jakiejś pani poinformował o braku zasięgu. Wówczas
przypomniał sobie, że numery alarmowe są czynne wszędzie. Okazało się, że nie
tym razem. Zupełnie zagubiony przewodniczący zasnął w końcu zmęczony na
kamieniu.
* * *
Jeszcze
bardziej groteskowa historia przydarzyła się damom ze związków zawodowych. Obie
odjeżdżały do swoich domów samochodami. Pierwsza wyjechała pani Krysia. I zaraz
po wyjeździe na główną drogę natknęła się na rutynową antyalkoholową kontrolę
policyjną, realizowaną ekspresowo za pomocą kółeczka. Pani Krysia wiedziała, że
miejscowa policja lubi stać w tym miejscu. Poza tym , nigdy by jej nie przyszło
do głowy, by prowadzić samochód „ pod
wpływem”. Zbliżając się do policjantów na drodze, już wcześniej opuściła okno i
po zrównaniu się z człowiekiem w mundurze ochoczo dmuchnęła w kółeczko. I to
był początek kłopotów jej i jej
koleżanki.
* * *
- Ty, patrz
Zbyszek, jedzie kolejne auto z tej strony, możliwe, że tam była jakaś impreza.
- Jasne,
już sprawdzam.
* * *
Obie panie
zażądały badania krwi w szpitalu. Zanim do tego doszło, minęła godzina. Potem dwie godziny w
oczekiwaniu na analizę. W jednym przypadku stwierdzono zero dziewięć, w drugim
- nawet promil. Lekarze byli zdumieni. Takie wartości oznaczają już dość
znaczny stopień nietrzeźwości, tymczasem przywiezione i eskortowane panie w
ogóle nie sprawiały wrażenia pijanych. Procedury powtórzono. Z identycznym
skutkiem. Wywołało to niebywałe zdumienie badanych.
* * *
Panie
Krysia i Zosia i tak miały szczęście. Nad ranem ,wobec ciągle powtarzalnych
wyników, lekarze zaczęli podejrzewać błąd w sprzęcie.
- Przecież
każdy człowiek, nawet baba, w końcu trzeźwieje – myślał nadzorujący badania
doktor Masztalerek.
Wymieniono
odczynniki, co przyniosło wynik negatywny, to jest w końcu pozytywny dla
nieproszonych pacjentek. Lekarze odmówili policji podpisania jakiegokolwiek
protokołu, co zakończyło się drobną awanturą, ale – w końcu – damy wypuszczono
bez postawienia im jakichkolwiek zarzutów.
* * *
Przewodniczący
obudził się nad ranem i tym razem bez problemu dotarł w niecałe dziesięć minut
do domu. Ale on miał mniej szczęścia. Tam czekała na niego awantura.
Podejrzliwa żona już od jakiegoś czasu zarzucała swojej drugiej połowie, że
zatrudnia zbyt ładną sekretarkę. Po godzinie zdziwiony mąż wylądował znów na
świeżym powietrzu, ale tym razem zaopatrzony został w zestaw wypełnionych
osobistymi rzeczami walizek.
* * *
Tabloid News
ochoczo opisywał kulisy rozprawy rozwodowej. A te były bardzo interesujące
głównie ze względów finansowych. To, że
małżonka zażądała połowy majątku i alimentów na dzieci było standardem. Ale nie
było standardem żądanie dodatkowe. Pani
Ziółko wnosiła przed sądem, że podstawę alimentów powinny stanowić też dochody
z kombinacji i łapówek.
- Przecież,
jeśli mąż powódki działa w firmie państwowej i nie jest fujarą, na pewno ma dwa
razy większe od oficjalnych dochody nieoficjalne - zupełnie bez zażenowania perorował wzięty
adwokat.
Zanosiło
się na publiczny ubaw i lawinę kłopotów dla spóźnialskiego małżonka.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Ponownie serdecznie dziękuję p. A.Charczyńskiej-Plomteux za weryfikację tekstu i wniesione poprawki. M.Skudlik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz