niedziela, 4 października 2015

Konkurs kwalifikacyjny




Atmosfera na drugim piętrze biurowca państwowej firmy Arystoteles Inwestycje SA była tego dnia wyjątkowo nieciekawa. Wszystkich pięciu członków rady nadzorczej niechętnie przybyło do firmy i oddało się dodatkowym obowiązkom. Mieli rozstrzygnąć (lub – na co raczej wskazywały dane im wytyczne – nie rozstrzygnąć) konkurs na nowego członka zarządu ich przedsiębiorstwa. Poprzednik odniósł sukces w niedawnych wyborach do Parlamentu Europejskiego i w ten sposób nagle powstał nikomu niepotrzebny vacat.

Rada pracowała tego dnia w grupach. Najbardziej doświadczony i kompetentny przewodniczący rady Andrzej Ziółko samotnie czytał Gazetę Rządową. Robił to od końca, bo tam właśnie znajdował się jedyny dział, w którym wiedza i sposób pisania dziennikarzy były na odpowiednim poziomie. Rzecz jasna, chodziło o dział sportowy. Przewodniczący mógł sobie pozwolić na takie podejście do pracy, gdyż wcześniej bardzo rozsądnie podzielił role. Po pierwsze, odsunął od wszelkiej pracy merytorycznej „klan panienek”, jak nazywał dwie wcale niemłode i raczej nobliwe panie reprezentujące w radzie miejsca przynależne stronie społecznej, co zawsze oznaczało ludzi wybieranych przez związki zawodowe. Panie Krysia oraz Zosia bez trudu zgodziły się na pozorne uczestnictwo w toczącym się procesie wyboru odpowiedniego człowieka na odpowiednie stanowisko. Było to wynikiem odbytej dzień wcześniej rozmowy z przewodniczącym. Cały problem sprowadzał się do faktu, że nieposiadające zbyt wielkiego wykształcenia damy miały dramatyczne wręcz trudności  ze zdaniem egzaminu państwowego, który każdy „społeczny” uczestnik rady spółki państwowej musi zaliczyć w ciągu roku od powołania.  Po pięciu nieudanych próbach i w obliczu zbliżającego się nieuchronnie dnia oznaczającego utratę całkiem niewymagającej i dobrze płatnej dodatkowej fuchy, panie zdecydowały się w końcu na rozmowę z przewodniczącym, czyli człowiekiem dysponującym notesem z numerami telefonów do wielu znajomych innych znajomych, którzy wiele mogą i wiele potrafią. Transakcja była jasna i prosta. Przewodniczący uruchomi swoje kontakty i postara się, aby w czasie najbliższego egzaminu komisja w szczególny sposób policzyła potrzebne do sukcesu pań działaczek punkty, ale nie ma nic za darmo.


- Otrzymałem jasne wytyczne – powiedział Andrzej – ten jutrzejszy konkurs ma pozostać nierozstrzygnięty. Podobnie jak poprzedni. Mamy specjalnie opracowane przez sztab prawników i ekonomistów trudne testy. A i próg zdawalności ustawiliśmy bardzo wysoko: trzeba mieć ¾ prawidłowych odpowiedzi. Nikt nie ma prawa przez nie przejść pozytywnie. Nasza jutrzejsza robota to formalność. W zasadzie tu nie potrzebuję waszej pomocy. Ale potem już tak. Jeśli bowiem dwa konkursy skończą się bez wyłonienia zwycięzcy, będziemy mogli wskazać kandydata z wolnej ręki. Tu też otrzymałem jasne wytyczne. Ma to być Tomek Rakuski, ten, wiecie, co już dwie firmy doprowadził do upadku - stocznię nad rzeką i hutę w górach, i ma z całą pewnością wysokie kompetencje, aby położyć kolejne przedsiębiorstwo. Oczywiście my do tego nie dopuścimy, ale wybrać go musimy. Taki kraj, takie rozkazy. Nic na to nie poradzę. Ale chciałbym, aby wybór rady był jednomyślny. Czy to jasne?

W obliczu szansy na zachowanie nieozusowanego wynagrodzenia w wysokości średniej krajowej, którego otrzymywanie wymagało stawienia się raz w miesiącu na nudnej naradzie, wszystko było jasne jak się patrzy. Teraz obie panie zajęły się rozmową o modzie oraz planach urlopowych. Po czasie rozmowa skupiła się na tej drugiej kwestii. Krysia wolała Teneryfę, bo jak mówiła, kontynent już ją nudzi, a Zosia miała wspaniałe wspomnienia z pełnej pięknych widoków i plaż  Riwiery Francuskiej i zamierzała w tym roku udać się tam raz jeszcze.

Do sprawdzania testów Andrzej wyznaczył dwóch najmłodszych członków rady. Obaj mieli po 30 lat. Obaj byli jeszcze chętni do pracy i z podobnych przyczyn absolutnie lojalni wobec niego. Pierwszy z nich - Jurek był synem jednego z najbardziej znanych biznesmenów. Andrzej zawarł układ z ministrem i wspólnie zarekomendowali młokosa do rady. Oczywiście nie uczynili tego bezinteresownie. Mieli już dziś zagwarantowane posady, które nazywali parasolem ochronnym, w spółce tatusia rekomendowanego człowieka. Drugi z nich – Arek, był jakimś pociotkiem samego ministra. Nie było wątpliwości, że młodzież zrobi wszystko, czego będzie się od  niej oczekiwało.


*             *             *

Sielankową atmosferę oczekiwania na wyniki testów wszystkich czternastu kandydatów, którzy byli tak durni i tak nieszanujący swojego czasu, że zgłosili się do konkursu, przerywały czasem komentarze sprawdzających testy młodych członków rady:

- Patrz Arek, jaki durny!

- Andrzej, widziałeś tę odpowiedź!

- Boże, co za kretyni!

- O, ten to jakiś mocarz, czterdzieści dwa punkty na sto. Niemożliwe! Nawet szkoda faceta!



I tak czas płynął. Jednakże w pewnym momencie komentarze zaczęły się zmieniać:

- Dobrze, dobrze, znów kurna, dobrze, co jest?

- Weź to sprawdź jeszcze raz!

I nagle względną sielankę zakłócił głośny komunikat:

- Panie przewodniczący, może pan pozwolić tutaj? Mamy problem.


*             *             *

- Osiemdziesiąt sześć na sto! Jak to możliwe?

- No, niestety, tak wyszło.

- Sprawdziliście ten test dokładnie?

- No przecież.

- To trzeba było, do jasnej, w paru miejscach się pomylić przy sprawdzaniu.

- Panie przewodniczący, czy pan ma nas za idiotów? Pomyliliśmy się już w pięciu miejscach. Nie możemy dalej kręcić.  Jak ta baba się zorientuje, będą kłopoty.

- Jaka baba?

- No, ten test napisała kobieta, zaraz sprawdzę w dokumentach.  O … mam. Joanna Skłodowska. Nazwisko jak ta słynna noblistka za książki, czy coś takiego.

- Tamta była chemiczką, młody kretynie. I co masz jeszcze o tej lasce?

- Trzydzieści dwa lata, studia prawnicze plus podyplomówka z ekonomii, jakiś em-bi-ej, o rany … oryginalny, po angielsku, doświadczenie zdobyła szefując własnej firmie.

- Trzydzieści dwa? Niemożliwe! Własna firma. I po kija taka się pcha na ustalone stanowisko w spółce państwowej? Studia i podyplomówka? Z tym to na zmywak w Londynie, a nie do poważnej firmy.

- I co teraz, panie przewodniczący?

- Teraz to spieprzyliście wszystkim wieczór. Trzeba będzie tej sikorce zrobić egzamin ustny w trzyosobowej komisji. Zawaliliście, więc powinniście zostać. Ale – pomyślał Andrzej – wówczas ona oskarży nas o męski szowinizm. Nie, wy jednak spadacie. Macie u mnie wielki minus. A panie Zofia i Krystyna zostają! – zwrócił się w innym kierunku - Ja przygotuję pytania, a wy je będziecie na przemian zadawać. Pięć pytań wystarczy, tak myślę.



*             *             *

- Niestety, nie odpowiedziała pani prawidłowo na żadne zadane przez moje koleżanki pytanie.  Nie wiedziała pani, z ilu działów składa się firma, nie wiedziała pani, ilu dokładnie pracowników zatrudnia.  Nie. Niech mi pani nie przerywa. Odpowiedź „około trzystu” nie jest dokładna. Nie możemy tego zaakceptować. Bycie członkiem zarządu naszej firmy wymaga wielkich kompetencji oraz niebagatelnej wiedzy o firmie. Jakoś przypadkowo przeszła pani przez…  Mówiłem, aby mi nie przerywać. Bardzo proszę, niech pani zachowa klasę. Nie zdała pani egzaminu ustnego. Dostaje pani zero punktów. Zero. Rozumie pani? I taki komunikat puścimy do prasy – zakończył swój wywód przewodniczący, dumny ze swojego ostatniego pomysłu. To skutecznie odstraszy wariatów startujących w kolejnych konkursach dotyczących jakichkolwiek stanowisk.

- Dobrze! – rzekła na odchodne zapłakana kandydatka – Powiem wam tylko jedno. Obyście po drodze do domu wszyscy zabłądzili i obyście wracali do jutra!  Żegnam.

Wzbudziło to powszechną wesołość komisji.

- Jednak nie jest przynajmniej nudno. Wynagrodziło to nam przedłużony niespodziewanie dzień pracy – pomyślał Andrzej, który miał do domu najbliżej, raptem około pół godziny spacerku.



*             *             *

Po wysłaniu komunikatu do ministerstwa i po mało dyskretnym telefonie do zaprzyjaźnionego dziennikarza Gazety Rządowej przewodniczący udał się na spacer w kierunku własnego domu. Lekarz zalecił mu te spacery zamiast podróży samochodem, zresztą czas dotarcia na własnych nogach był nawet krótszy. Samochodem trzeba było objeżdżać rozległy park, a pieszo można było iść na skróty.



Wieczór nastał szybko, zrobiło się ciemno. Mimo tych warunków alejką parkową winno się poruszać wiele osób, stanowiła ona bowiem popularny skrót prowadzący z części przemysłowej miasta do części osiedlowej. Ale tym razem ruch był wyjątkowo słaby. Tak słaby, że po piętnastu minutach przewodniczący zauważył, że nie natknął się jeszcze na nikogo po drodze. Po dwudziestu minutach dotarł planowo do rozwidlenia dróg umiejscowionego obok okazałego kamienia, który pewnie lata temu służył za fragment jakiegoś pomnika. Przewodniczący skręcił w prawo. Stąd do granic osiedla miał może pięć minut. Ale szedł, szedł i szedł, a znanych zarysów domów nie było widać, a gwaru grających zwykle na oświetlonym boisku młodych ludzi nie było słychać. 



Przewodniczący Ziółko stracił poczucie czasu. Zdezorientowany szedł jednak dalej. Przecież w raczej małym parku nie było gdzie zabłądzić.



*             *             *

Gdy zupełnie zmęczony znalazł się ponownie przy kamieniu, pot zaczął oblewać mu czoło. Rozglądał się za ludźmi, którzy mogliby powiedzieć, co się dzieje, ale tych  nie było. Uznał, że coś jest z jego własnym postrzeganiem świata nie tak. W ogóle wyglądało,  jakby w zwykle ludnym parku  nie było nikogo. Zdziwiony podróżnik usiadł na kamieniu i wyjął swoją komórkę.

- Pewnie nadmiar  pracy mi zaszkodził i mam jakiś udar – pomyślał.



Wykręcił numer do żony. Sztuczny głos jakiejś pani poinformował o braku zasięgu. Wówczas przypomniał sobie, że numery alarmowe są czynne wszędzie. Okazało się, że nie tym razem. Zupełnie zagubiony przewodniczący zasnął w końcu zmęczony na kamieniu.



*             *             *

Jeszcze bardziej groteskowa historia przydarzyła się damom ze związków zawodowych. Obie odjeżdżały do swoich domów samochodami. Pierwsza wyjechała pani Krysia. I zaraz po wyjeździe na główną drogę natknęła się na rutynową antyalkoholową kontrolę policyjną, realizowaną ekspresowo za pomocą kółeczka. Pani Krysia wiedziała, że miejscowa policja lubi stać w tym miejscu. Poza tym , nigdy by jej nie przyszło do głowy, by prowadzić  samochód „ pod wpływem”. Zbliżając się do policjantów na drodze, już wcześniej opuściła okno i po zrównaniu się z człowiekiem w mundurze ochoczo dmuchnęła w kółeczko. I to był początek kłopotów  jej i jej koleżanki.


*             *             *

- Ty, patrz Zbyszek, jedzie kolejne auto z tej strony, możliwe, że tam była jakaś  impreza.

- Jasne, już sprawdzam.

 

*             *             *

Obie panie zażądały badania krwi w szpitalu. Zanim do tego doszło,  minęła godzina. Potem dwie godziny w oczekiwaniu na analizę. W jednym przypadku stwierdzono zero dziewięć, w drugim - nawet promil. Lekarze byli zdumieni. Takie wartości oznaczają już dość znaczny stopień nietrzeźwości, tymczasem przywiezione i eskortowane panie w ogóle nie sprawiały wrażenia pijanych. Procedury powtórzono. Z identycznym skutkiem. Wywołało to niebywałe zdumienie badanych.

*             *             *

Panie Krysia i Zosia i tak miały szczęście. Nad ranem ,wobec ciągle powtarzalnych wyników, lekarze zaczęli podejrzewać błąd w sprzęcie.

- Przecież każdy człowiek, nawet baba, w końcu trzeźwieje – myślał nadzorujący badania doktor Masztalerek.

Wymieniono odczynniki, co przyniosło wynik negatywny, to jest w końcu pozytywny dla nieproszonych pacjentek. Lekarze odmówili policji podpisania jakiegokolwiek protokołu, co zakończyło się drobną awanturą, ale – w końcu – damy wypuszczono bez postawienia im jakichkolwiek zarzutów.



*             *             *

Przewodniczący obudził się nad ranem i tym razem bez problemu dotarł w niecałe dziesięć minut do domu. Ale on miał mniej szczęścia. Tam czekała na niego awantura. Podejrzliwa żona już od jakiegoś czasu zarzucała swojej drugiej połowie, że zatrudnia zbyt ładną sekretarkę. Po godzinie zdziwiony mąż wylądował znów na świeżym powietrzu, ale tym razem zaopatrzony został w zestaw wypełnionych osobistymi rzeczami walizek.



*             *             *

Tabloid  News ochoczo opisywał kulisy rozprawy rozwodowej. A te były bardzo interesujące głównie ze względów finansowych.  To, że małżonka zażądała połowy majątku i alimentów na dzieci było standardem. Ale nie było standardem żądanie dodatkowe.  Pani Ziółko wnosiła przed sądem, że podstawę alimentów powinny stanowić też dochody z kombinacji  i łapówek.

- Przecież, jeśli mąż powódki działa w firmie państwowej i nie jest fujarą, na pewno ma dwa razy większe od oficjalnych dochody nieoficjalne  - zupełnie bez zażenowania perorował wzięty adwokat.

Zanosiło się na publiczny ubaw i lawinę kłopotów  dla spóźnialskiego małżonka.


--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Ponownie serdecznie dziękuję p. A.Charczyńskiej-Plomteux za weryfikację tekstu i wniesione poprawki. M.Skudlik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz