Jacek
znał Szu ze szkoły średniej, a ich przyjaźń umocniła się przy okazji akcji
„oddłużenia”. Szu był bardzo zdolnym uczniem, choć nigdy nie zbierał
rewelacyjnych ocen, gdyż nauka go nudziła. Po ukończeniu szkoły średniej
wstąpił w mury uczelni ekonomicznej, ale już po kilku miesiącach uznał, że
kontynuowanie absolutnie nudnej i kompletnie nieprzydatnej życiowo nauki
akademickiej nie ma sensu. Rzucił uczelnię i zajął się „biznesem”. Zresztą po
kilku latach uznał, że jednak renomowany dyplom dodaje mu splendoru w
towarzystwie i ułatwia „biznesowe” kontakty, lecz miast męczyć tyłek w salach
wykładowych przez kilka lat po prostu zamówił odpowiedni papier z pieczątkami
bodajże AGH na warszawskim bazarze powstałym po upadku komuny na terenie
stadionu sportowego. Podobnie zresztą postąpił z potrzebnym mu w razie kontroli
prawem jazdy. Nigdy tego nie żałował, zwłaszcza że nikt nie zakwestionował
autentyczności dokumentów. Tak naprawdę chyba nikt w ogóle nie próbował
weryfikować, czy taki a taki człowiek naprawdę zasiadał w ławach wykładowych
oraz ukończył kurs wraz z trudnym egzaminem. Szu poznał jasną stronę
demokracji. Potem rozwinął całkiem wówczas legalny biznes w postaci
specyficznej loterii telefonicznej. Jej specyfika polegała na tym, że wygrywali wszyscy. Po
prostu, jeśli klient dzwoniąc na numer charakteryzujący się wysoką stawką
minutową wykręcił odpowiedni czas, wówczas wygrywał nagrody o wartości połowy
kosztów danej rozmowy. Z pozoru biznes był bez sensu, w końcu kto byłby na tyle
głupi, aby w celu wygrania nagrody za dwadzieścia złotych ponieść koszt
czterdziestu ? Jednak to działało. Szu był w tej branży pierwszym, który
zrozumiał, na czym polega różnica między pieniędzmi prywatnymi i państwowymi.
Biznes praktycznie działał tylko w godzinach pracy urzędów miejskich i uczelni.
Po prostu pracownicy tychże instytucji urozmaicali sobie nudną pracę dzwoniąc
na koszt własnego pracodawcy i w efekcie już zupełnie prywatnie kasując
„nagrody” w postaci odkurzaczy, magnetowidów oraz w skrajnych przypadkach nawet
telewizorów. Interes jednak tak jak znakomicie się rozpoczął, tak niestety
bardzo szybko się skończył. Ktoś złośliwy napisał artykuł o metodach działania
„loterii” Szu i wówczas wcześniej zupełnie tolerancyjnie podchodzący do
państwowego mienia szefowie okradanych w białych rękawiczkach instytucji
musieli jednak podjąć działania zaradcze. Pracownikom kazano podpisać
regulaminy, w których jak byk napisano, że za rozmowy o charakterze innym niż
służbowy, może zostać wystawiony pracownikowi rachunek.
„Loteria” była pionierską działalnością Szu i dlatego założył
ją jako działalność gospodarczą na własne nazwisko.
Oczywiście cały potrzebny sprzęt
kupił na kredyt o wartości trzystu tysięcy złotych w bardzo liberalnie
podchodzącym do zabezpieczeń i wiarygodności klientów banku. Oczywiście w
momencie załamania się „sprzedaży” Szu przestał spłacać jakiekolwiek zadłużenie,
uznając że skuteczna windykacja jest problemem banku. W sumie miał rację, ale
po kilku latach, kiedy prowadził już większe interesy, zapragnął jednak
wyczyszczenia konta. Zadzwonił więc do Jacka z prośbą o radę.
−Ty durny, przecież bank już dawno położył lachę na twój
kredyt i dokonał tak zwanego odpisu należności – poradził Jacek –idź do
dyrektora i zaproponuj częściową spłatę, on się ucieszy, gdyż każda uzyskana
złotówka zostanie wykazana jako zysk w tym momencie.
Nie do końca Szu ta rada odpowiadała, gdyż nie za bardzo
chciał płacić cokolwiek, ale jednak włożył odpowiedni garnitur, poprosił brata,
aby też się dobrze ubrał i poszedł razem z nim na rozmowę z dyrektorem. Potem
przedstawił brata jako przedstawiciela renomowanej kancelarii prawnej, o czym
świadczyły świeżo wydrukowane wizytówki. Jednak efekty dwugodzinnego dialogu
nie usatysfakcjonowały Szu. Dyrektor powiedział, że Polska to nie Stany
Zjednoczone, tam prywatne osoby mogą zgłaszać upadłość i banki muszą z nimi
negocjować, natomiast w tym przypadku Jacek nie płacąc od kilku lat ani grosza
nie wykazuje żadnych przejawów dobrej
woli i właściwie nie ma sensu tej rozmowy kontynuować. W ramach daleko idącej
osobistej wspaniałomyślności dyrektor proponuje spłatę trzydziestu procent od
razu, następnych trzydziestu rozłożonych na raty, a o reszcie będzie można
porozmawiać, jak już te wspomniane
pieniądze pojawią się na koncie banku.
Szu nie zamierzał płacić ani trzydziestu procent od razu, ani
już na pewno kolejnych trzydziestu w jakichś tam ratach. Przeklął mądrości
Jacka i postanowił załatwić to po swojemu. Plan wymagał też nieco wydatków,
jednak o znacznie mniejszej wartości niż wpłata znaczących procentów zaciągniętego kiedyś kredytu. Do realizacji
planu zaangażował Moherową Babcię. Faktycznie nosiła ona bardzo popularne nazwisko
Nowak i równie popularne imię Anna oraz bardzo odznaczała się tradycyjną
powierzchownością uczciwej i religijnej staruszki, stąd zresztą wzięła się jej
ksywa, kompletnie rozjeżdżająca się z prawdziwym charakterem. Miała niespełna
osiemdziesiąt lat i z Szu współpracowała w zasadzie nie tylko w celu dorabiania
do skromnej emerytury, co raczej urozmaicenia sobie nudnego życia. Swoje role
grała doskonale. Tak też zagrała i tę. Pewnego dnia przyszła do banku i robiąc
niesamowity raban przy wejściu zażądała rozmowy z dyrektorem, jednocześnie „przypadkowo” rozsypując na
podłogę liczne banknoty. Zachwycony dyrektor przyjął ją na rozmowę twarzą w
twarz i wówczas strapiona klientka rozpoczęła swoją opowieść. Mówiła, że jest
ciężko chora i niewiele jej już życia zostało. Że zgromadziła trochę
oszczędności, mianowicie nieco ponad trzydzieści tysięcy złotych i chce to ulokować
na lokacie, aby po jej śmierci zostało coś dla wnuków. Nie, nikt nie wie o tych
pieniądzach, trzymała je za zegarem, ale z przerażeniem przeczytała w Gościu
Niedzielnym, że jest to obok schowków pod łóżkiem standardowe miejsce
przechowywania kasy przez emerytów i złodzieje o tym doskonale wiedzą. Stąd
wizyta w banku. Wnuki też nie wiedziały o pieniądzach, to miała być dla nich
niespodzianka. Ale nalegała, by pan
dyrektor był tak uprzejmy i przyjął prywatną prośbę o przekazanie kasy wnukom
po jej zgonie. Miała raka żołądka i lekarze nie dawali jej więcej niż dwa, no
może trzy miesiące. Pan dyrektor jest tak uprzejmy.
Po miesiącu Szu zadbał, aby w powszechnie czytanej przez
dyrektorów różnych banków Rzeczpospolitej ukazał się nekrolog tuż obok notowań
giełdowych. Pogrążona w smutku rodzina zawiadamiała, że przeżywszy lat
siedemdziesiąt dziewięć Pani Anna Nowak, urodzona we Lwowie, odeszła z tego
świata po długotrwałej chorobie. Przekupiona pracownica dodatkowo zwróciła
mimochodem uwagę, że chyba to jest ta pani, która niedawno rozrzuciła stos
banknotów w oddziale.
Szu wiedział, co stanie się z zainwestowanymi pieniędzmi.
Miał tylko wątpliwości, czy dyrektor nie
okaże się służbistą i nie ukradnie ich dla banku? Raczej nie. Pewnie tylko
odczeka pół roku, czy przypadkiem jacyś spadkobiercy nie dowiedzą się o
lokacie, a potem środki wyparują i odnajdą się gdzieś na prywatnym koncie pana
dyrektora.
Siedem miesięcy po „zgonie” pani Nowak, Szu ponownie wkroczył
do gabinetu na piętrze banku. Ale nie był już tak miły. Pokazał „książeczkę”
oraz wyrok sądu (w tym czasie dorobił się już „drukarni dokumentów”) wskazujący,
że jest wnukiem pani Nowak i dziedziczy po niej wszystko. Zmartwił się, że
przyszedł za późno. Ale wobec tego chciał sprawdzić, czy bank przekazał środki
skarbowi państwa. Ponadto był gotów całą
sprawę nagłośnić. Summa summarum, po raptem czterdziestominutowej rozmowie
wyszedł z pismem potwierdzającym, że całe zadłużenie wobec banku zostało
rozliczone i nie ma już żadnych zobowiązań.
Potem Szu rozwinął interesy na większą skalę, ale nauczył się
działać poprzez osoby prawne. Zrozumiał, że najlepsze są oszustwa zgodnie z
prawem. Założył biuro turystyczne, które w okresie wzmożonych wyjazdów ogłosiło
upadłość. Zajął się deweloperką i sprzedawał mieszkania w formie pięknych
projektów na papierze na etapie negocjacji zakupu działki.
Kupił sobie
także klub piłkarski na drugim szczeblu
rozgrywkowym. Rzucił tę rozrywkę, gdy w przerwie kompletnie ustawionego meczu o
awans do ekstraklasy odbył rozmowę z piłkarzami. Mecz był dograny niemal z
każdej strony. Szu kupił sędziów oraz niemal całą drużynę rywala. A i tak do
przerwy było zero – zero i jego drużyna seryjnie marnowała sytuacje bramkowe.
Po czterdziestu pięciu minutach wkroczył wściekły do szatni. To, co usłyszał,
przeszło jego najśmielsze wyobrażenia:
−Prezesie!
Widać, że zapłacił pan sędziemu, Tomek z drużyny rywala mówi, że oni też
dostali działkę, ale o kimś pan zapomniał. Jeśli chce pan wygrać ten mecz, musi
pan nam zapłacić
−Ale
przecież ja wam płacę, macie świetne pensje, ustalone świetnie premie za awans,
po prostu wam się opłaca wygrać
−Tu nie ma
co dywagować, ustaliliśmy, że albo dostaniemy kasę ekstra i to już, albo nici z
awansu
Szu miał swój honor i nie zapłacił. Uznał, że piłkarze i tak
wygrają, bo inaczej stracą wszyscy zbyt wiele. I tu się pomylił. Piłkarz ligowy
też ma swój honor. Nie po to rzucał szkołę, aby grać dla idei. Zasady są jasne.
Albo sianko, albo granko. I nic nie jest w stanie tego złamać. Mecz skończył
się bez goli.
Wcześniej
zdziwiła go jeszcze rozmowa z poleconym wcześniej przez środowisko trenerem z
układami o sytuacji w tabeli:
- Mamy
cztery kolejki i punkt straty. To jest
do odrobienia. Najbliższy mecz gramy z jakimiś ciołkami. W tym tkwi nasza szansa.
-
Nieprawda, prezesie, mamy trzy kolejki do końca.
- Jak to
trzy, trenerze? Nie umie pan liczyć?
- Liczyć
potrafię, ale jedna z tych kolejek jest dla bukmachera.
- Jak to
dla bukmachera?
-
Normalnie. W sezonie cała liga gwarantuje bukmacherowi dwie kolejki. Nie
pamięta pan. Mówiliśmy o tym na początku sezonu. Co pan taki czerwony prezesie,
jakieś kłopoty z ciśnieniem, czy co?
- Nie –
odparł Szu, czując, że tym razem sytuacja zaczyna go przerastać.
- Już
przypominam. Piłka nożna żyje z bukmacherki, to najlepsi sponsorzy. Mecze
przynoszą różne rozstrzygnięcia. Raz wygrają gospodarze, raz goście, czasem
padnie remis. Ale przeważnie raczej wygrywają faworyci. A gdy wygrywają
faworyci, bukmacherzy tracą. Gdy z kolei padają niespodzianki, bukmacherzy
zyskują. No więc cała liga, aby zachować względną sprawiedliwość rozgrywek,
daje w komplecie dwie kolejki w sezonie pełne niespodzianek. Właśnie zbliża się
ta druga. Zresztą powinien pan pamiętać, jak w czwartej kolejce polegli wszyscy
gospodarze. Pamięta pan, prawda? No a teraz my z tymi leszczami wcale nie
wygramy, lecz po zażartym boju skończy się całkowitą niespodzianką. Ale – aby
nikt na tym nie stracił – wszyscy nasi rywale w walce o awans też wtopią. Z
kolei drużyny z dołu tabeli zanotują niesamowitą zwyżkę formy. Capito?
Po klęsce
związanej z awansem sprzedał klub koledze ze szkoły, który miał w okolicy
status rozpoznawalnego biznesmena. Kolega nazywał się Antoni Zaradniak i było
to nazwisko ze wszech miar zobowiązujące.
Okazało się, że kolega był cwańszy. Zatrudnił trenera zwanego w branży
Wariatem. Ten, miast na układy ,postawił na wymianę piłkarzy na młodszych,
ambitniejszych i tańszych w utrzymaniu. Zaowocowało to szybkim awansem z dość
pokaźną przewagą nad rywalami. Szu regularnie dostawał zaproszenia na trybunę
honorową, lecz skorzystał tylko kilka razy. Raz przyszedł z Jackiem. Oboje
skupili się na obserwacji Wariata. Ten prowadził drużynę i komunikował się z
podopiecznymi w sposób, który bez wątpienia każde współczesne państwo
demokratyczne uznaje za mieszankę rasizmu z mobbingiem. Problem polegał na tym,
że ci rzekomo prześladowani, byli gotowi wskoczyć za nim w ogień. W drużynie
był jeden młodziutki piłkarz z jakiegoś zapomnianego przez cywilizację kraju,
nazywał się Samba Bamboro. Wariat zaczął go powoli wpuszczać do zespołu na
końcówki spotkań, a skutek był przyzwoity. W trakcie wspomnianego meczu już w
trzydziestej minucie kontuzji doznał kapitan zespołu. Wariat wskazał na Sambę i
do niego:
- Wstawaj z
tej gałęzi Bambo, wchodzisz. A jak coś strzelisz, dam ci banana.
Tak się
jednak złożyło, że Samba strzelił. I to strzelił razy trzy. Po zakończeniu
meczu autor hattricka jak nie walnął do trenera:
- A telas,
kulwa, kdzie som czi banany?
No i Wariat
udał się na zwiedzanie pobliskiego spożywczaka.
Na końcu
swojej biznesowej kariery Szu założył fantastyczny fundusz inwestycyjny oferując
rocznie siedemnaście procent gwarantowanego zysku. I tu się poważnie
naciął. Interes oczywiście udał się świetnie, ale Szu nie wziął pod uwagę
jednej kwestii. Jego klientami stali się bogaci ludzie. Oczywiście dla nich
strata jakichś tam marnych stu czy dwustu tysięcy nie powinna być
problematyczna, ale jednak zadziałał tu inny czynnik. Ludzie bogaci są
reprezentantami dość zdecydowanego i bezwzględnego typu osobowości. Aby
osiągnąć obecną pozycję musieli niejednego człowieka ograć i w związku z tym
sami nie lubią być ogrywani. Oszukując ich, równolegle doprowadził do własnej
zguby, gdyż obudził w nich wściekłość i chęć zmazania poniżenia. Zrozumiał to
zbyt późno. Na tydzień przed śmiercią powiedział Jackowi w rozmowie w knajpie,
że boi się o własne życie i zdrowie swojej rodziny. Potem zdarzył się wypadek,
w którym ciężarówka kilkakrotnie
staranowała jego samochód. Nikt zresztą jakoś specjalnie nie zamierzał badać
tego „wypadku”, ani – co więcej- poszukiwać sprawcy.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
W tym miejscu należą się szczególne podziękowania za weryfikację tekstu skierowane do p. Aleksandry, gdyż opisany fragment opowieści jest szczególnie długi. M.Skudlik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz