niedziela, 18 października 2015

Trudny dzień. Cz. II. Wielki Szu



                Jacek znał Szu ze szkoły średniej, a ich przyjaźń umocniła się przy okazji akcji „oddłużenia”. Szu był bardzo zdolnym uczniem, choć nigdy nie zbierał rewelacyjnych ocen, gdyż nauka go nudziła. Po ukończeniu szkoły średniej wstąpił w mury uczelni ekonomicznej, ale już po kilku miesiącach uznał, że kontynuowanie absolutnie nudnej i kompletnie nieprzydatnej życiowo nauki akademickiej nie ma sensu. Rzucił uczelnię i zajął się „biznesem”. Zresztą po kilku latach uznał, że jednak renomowany dyplom dodaje mu splendoru w towarzystwie i ułatwia „biznesowe” kontakty, lecz miast męczyć tyłek w salach wykładowych przez kilka lat po prostu zamówił odpowiedni papier z pieczątkami bodajże AGH na warszawskim bazarze powstałym po upadku komuny na terenie stadionu sportowego. Podobnie zresztą postąpił z potrzebnym mu w razie kontroli prawem jazdy. Nigdy tego nie żałował, zwłaszcza że nikt nie zakwestionował autentyczności dokumentów. Tak naprawdę chyba nikt w ogóle nie próbował weryfikować, czy taki a taki człowiek naprawdę zasiadał w ławach wykładowych oraz ukończył kurs wraz z trudnym egzaminem. Szu poznał jasną stronę demokracji. Potem rozwinął całkiem wówczas legalny biznes w postaci specyficznej loterii telefonicznej. Jej specyfika  polegała na tym, że wygrywali wszyscy. Po prostu, jeśli klient dzwoniąc na numer charakteryzujący się wysoką stawką minutową wykręcił odpowiedni czas, wówczas wygrywał nagrody o wartości połowy kosztów danej rozmowy. Z pozoru biznes był bez sensu, w końcu kto byłby na tyle głupi, aby w celu wygrania nagrody za dwadzieścia złotych ponieść koszt czterdziestu ? Jednak to działało. Szu był w tej branży pierwszym, który zrozumiał, na czym polega różnica między pieniędzmi prywatnymi i państwowymi. Biznes praktycznie działał tylko w godzinach pracy urzędów miejskich i uczelni. Po prostu pracownicy tychże instytucji urozmaicali sobie nudną pracę dzwoniąc na koszt własnego pracodawcy i w efekcie już zupełnie prywatnie kasując „nagrody” w postaci odkurzaczy, magnetowidów oraz w skrajnych przypadkach nawet telewizorów. Interes jednak tak jak znakomicie się rozpoczął, tak niestety bardzo szybko się skończył. Ktoś złośliwy napisał artykuł o metodach działania „loterii” Szu i wówczas wcześniej zupełnie tolerancyjnie podchodzący do państwowego mienia szefowie okradanych w białych rękawiczkach instytucji musieli jednak podjąć działania zaradcze. Pracownikom kazano podpisać regulaminy, w których jak byk napisano, że za rozmowy o charakterze innym niż służbowy, może zostać wystawiony pracownikowi rachunek.

„Loteria” była pionierską działalnością Szu i dlatego założył ją jako działalność gospodarczą na własne nazwisko.
Oczywiście cały potrzebny sprzęt kupił na kredyt o wartości trzystu tysięcy złotych w bardzo liberalnie podchodzącym do zabezpieczeń i wiarygodności klientów banku. Oczywiście w momencie załamania się „sprzedaży” Szu przestał spłacać jakiekolwiek zadłużenie, uznając że skuteczna windykacja jest problemem banku. W sumie miał rację, ale po kilku latach, kiedy prowadził już większe interesy, zapragnął jednak wyczyszczenia konta. Zadzwonił więc do Jacka z prośbą o radę.

−Ty durny, przecież bank już dawno położył lachę na twój kredyt i dokonał tak zwanego odpisu należności – poradził Jacek –idź do dyrektora i zaproponuj częściową spłatę, on się ucieszy, gdyż każda uzyskana złotówka zostanie wykazana jako zysk w tym momencie.

Nie do końca Szu ta rada odpowiadała, gdyż nie za bardzo chciał płacić cokolwiek, ale jednak włożył odpowiedni garnitur, poprosił brata, aby też się dobrze ubrał i poszedł razem z nim na rozmowę z dyrektorem. Potem przedstawił brata jako przedstawiciela renomowanej kancelarii prawnej, o czym świadczyły świeżo wydrukowane wizytówki. Jednak efekty dwugodzinnego dialogu nie usatysfakcjonowały Szu. Dyrektor powiedział, że Polska to nie Stany Zjednoczone, tam prywatne osoby mogą zgłaszać upadłość i banki muszą z nimi negocjować, natomiast w tym przypadku Jacek nie płacąc od kilku lat ani grosza nie wykazuje żadnych przejawów  dobrej woli i właściwie nie ma sensu tej rozmowy kontynuować. W ramach daleko idącej osobistej wspaniałomyślności dyrektor proponuje spłatę trzydziestu procent od razu, następnych trzydziestu rozłożonych na raty, a o reszcie będzie można porozmawiać, jak już te wspomniane  pieniądze pojawią się na koncie banku.

Szu nie zamierzał płacić ani trzydziestu procent od razu, ani już na pewno kolejnych trzydziestu w jakichś tam ratach. Przeklął mądrości Jacka i postanowił załatwić to po swojemu. Plan wymagał też nieco wydatków, jednak o znacznie mniejszej wartości niż wpłata znaczących procentów  zaciągniętego kiedyś kredytu. Do realizacji planu zaangażował Moherową Babcię. Faktycznie nosiła ona bardzo popularne nazwisko Nowak i równie popularne imię Anna oraz bardzo odznaczała się tradycyjną powierzchownością uczciwej i religijnej staruszki, stąd zresztą wzięła się jej ksywa, kompletnie rozjeżdżająca się z prawdziwym charakterem. Miała niespełna osiemdziesiąt lat i z Szu współpracowała w zasadzie nie tylko w celu dorabiania do skromnej emerytury, co raczej  urozmaicenia sobie nudnego życia. Swoje role grała doskonale. Tak też zagrała i tę. Pewnego dnia przyszła do banku i robiąc niesamowity raban przy wejściu zażądała rozmowy z dyrektorem,  jednocześnie „przypadkowo” rozsypując na podłogę liczne banknoty. Zachwycony dyrektor przyjął ją na rozmowę twarzą w twarz i wówczas strapiona klientka rozpoczęła swoją opowieść. Mówiła, że jest ciężko chora i niewiele jej już życia zostało. Że zgromadziła trochę oszczędności, mianowicie nieco ponad  trzydzieści tysięcy złotych i chce to ulokować na lokacie, aby po jej śmierci zostało coś dla wnuków. Nie, nikt nie wie o tych pieniądzach, trzymała je za zegarem, ale z przerażeniem przeczytała w Gościu Niedzielnym, że jest to obok schowków pod łóżkiem standardowe miejsce przechowywania kasy przez emerytów i złodzieje o tym doskonale wiedzą. Stąd wizyta w banku. Wnuki też nie wiedziały o pieniądzach, to miała być dla nich niespodzianka. Ale nalegała, by  pan dyrektor był tak uprzejmy i przyjął prywatną prośbę o przekazanie kasy wnukom po jej zgonie. Miała raka żołądka i lekarze nie dawali jej więcej niż dwa, no może trzy miesiące. Pan dyrektor jest tak uprzejmy.

Po miesiącu Szu zadbał, aby w powszechnie czytanej przez dyrektorów różnych banków Rzeczpospolitej ukazał się nekrolog tuż obok notowań giełdowych. Pogrążona w smutku rodzina zawiadamiała, że przeżywszy lat siedemdziesiąt dziewięć Pani Anna Nowak, urodzona we Lwowie, odeszła z tego świata po długotrwałej chorobie. Przekupiona pracownica dodatkowo zwróciła mimochodem uwagę, że chyba to jest ta pani, która niedawno rozrzuciła stos banknotów w oddziale.

Szu wiedział, co stanie się z zainwestowanymi pieniędzmi. Miał tylko wątpliwości, czy dyrektor  nie okaże się służbistą i nie ukradnie ich dla banku? Raczej nie. Pewnie tylko odczeka pół roku, czy przypadkiem jacyś spadkobiercy nie dowiedzą się o lokacie, a potem środki wyparują i odnajdą się gdzieś na prywatnym koncie pana dyrektora.

Siedem miesięcy po „zgonie” pani Nowak, Szu ponownie wkroczył do gabinetu na piętrze banku. Ale nie był już tak miły. Pokazał „książeczkę” oraz wyrok sądu (w tym czasie dorobił się już „drukarni dokumentów”) wskazujący, że jest wnukiem pani Nowak i dziedziczy po niej wszystko. Zmartwił się, że przyszedł za późno. Ale wobec tego chciał sprawdzić, czy bank przekazał środki skarbowi państwa. Ponadto był  gotów całą sprawę nagłośnić. Summa summarum, po raptem czterdziestominutowej rozmowie wyszedł z pismem potwierdzającym, że całe zadłużenie wobec banku zostało rozliczone i nie ma już żadnych zobowiązań.

Potem Szu rozwinął interesy na większą skalę, ale nauczył się działać poprzez osoby prawne. Zrozumiał, że najlepsze są oszustwa zgodnie z prawem. Założył biuro turystyczne, które w okresie wzmożonych wyjazdów ogłosiło upadłość. Zajął się deweloperką i sprzedawał mieszkania w formie pięknych projektów na papierze na etapie negocjacji zakupu działki.

Kupił sobie także  klub piłkarski na drugim szczeblu rozgrywkowym. Rzucił tę rozrywkę, gdy w przerwie kompletnie ustawionego meczu o awans do ekstraklasy odbył rozmowę z piłkarzami. Mecz był dograny niemal z każdej strony. Szu kupił sędziów oraz niemal całą drużynę rywala. A i tak do przerwy było zero – zero i jego drużyna seryjnie marnowała sytuacje bramkowe. Po czterdziestu pięciu minutach wkroczył wściekły do szatni. To, co usłyszał, przeszło jego najśmielsze wyobrażenia:

−Prezesie! Widać, że zapłacił pan sędziemu, Tomek z drużyny rywala mówi, że oni też dostali działkę, ale o kimś pan zapomniał. Jeśli chce pan wygrać ten mecz, musi pan nam zapłacić

−Ale przecież ja wam płacę, macie świetne pensje, ustalone świetnie premie za awans, po prostu wam się opłaca wygrać

−Tu nie ma co dywagować, ustaliliśmy, że albo dostaniemy kasę ekstra i to już, albo nici z awansu

Szu miał swój honor i nie zapłacił. Uznał, że piłkarze i tak wygrają, bo inaczej stracą wszyscy zbyt wiele. I tu się pomylił. Piłkarz ligowy też ma swój honor. Nie po to rzucał szkołę, aby grać dla idei. Zasady są jasne. Albo sianko, albo granko. I nic nie jest w stanie tego złamać. Mecz skończył się bez goli.

Wcześniej zdziwiła go jeszcze rozmowa z poleconym wcześniej przez środowisko trenerem z układami o sytuacji w tabeli:

- Mamy cztery kolejki i punkt straty.  To jest do odrobienia. Najbliższy mecz gramy z jakimiś ciołkami. W tym tkwi nasza szansa.

- Nieprawda, prezesie, mamy trzy kolejki do końca.

- Jak to trzy, trenerze? Nie umie pan liczyć?

- Liczyć potrafię, ale jedna z tych kolejek jest dla bukmachera.

- Jak to dla bukmachera?

- Normalnie. W sezonie cała liga gwarantuje bukmacherowi dwie kolejki. Nie pamięta pan. Mówiliśmy o tym na początku sezonu. Co pan taki czerwony prezesie, jakieś kłopoty z ciśnieniem, czy co?

- Nie – odparł Szu, czując, że tym razem sytuacja zaczyna go przerastać.

- Już przypominam. Piłka nożna żyje z bukmacherki, to najlepsi sponsorzy. Mecze przynoszą różne rozstrzygnięcia. Raz wygrają gospodarze, raz goście, czasem padnie remis. Ale przeważnie raczej wygrywają faworyci. A gdy wygrywają faworyci, bukmacherzy tracą. Gdy z kolei padają niespodzianki, bukmacherzy zyskują. No więc cała liga, aby zachować względną sprawiedliwość rozgrywek, daje w komplecie dwie kolejki w sezonie pełne niespodzianek. Właśnie zbliża się ta druga. Zresztą powinien pan pamiętać, jak w czwartej kolejce polegli wszyscy gospodarze. Pamięta pan, prawda? No a teraz my z tymi leszczami wcale nie wygramy, lecz po zażartym boju skończy się całkowitą niespodzianką. Ale – aby nikt na tym nie stracił – wszyscy nasi rywale w walce o awans też wtopią. Z kolei drużyny z dołu tabeli zanotują niesamowitą zwyżkę formy. Capito?



Po klęsce związanej z awansem sprzedał klub koledze ze szkoły, który miał w okolicy status rozpoznawalnego biznesmena. Kolega nazywał się Antoni Zaradniak i było to nazwisko ze wszech miar zobowiązujące.  Okazało się, że kolega był cwańszy. Zatrudnił trenera zwanego w branży Wariatem. Ten, miast na układy ,postawił na wymianę piłkarzy na młodszych, ambitniejszych i tańszych w utrzymaniu. Zaowocowało to szybkim awansem z dość pokaźną przewagą nad rywalami. Szu regularnie dostawał zaproszenia na trybunę honorową, lecz skorzystał tylko kilka razy. Raz przyszedł z Jackiem. Oboje skupili się na obserwacji Wariata. Ten prowadził drużynę i komunikował się z podopiecznymi w sposób, który bez wątpienia każde współczesne państwo demokratyczne uznaje za mieszankę rasizmu z mobbingiem. Problem polegał na tym, że ci rzekomo prześladowani, byli gotowi wskoczyć za nim w ogień. W drużynie był jeden młodziutki piłkarz z jakiegoś zapomnianego przez cywilizację kraju, nazywał się Samba Bamboro. Wariat zaczął go powoli wpuszczać do zespołu na końcówki spotkań, a skutek był przyzwoity. W trakcie wspomnianego meczu już w trzydziestej minucie kontuzji doznał kapitan zespołu. Wariat wskazał na Sambę i do niego:

- Wstawaj z tej gałęzi Bambo, wchodzisz. A jak coś strzelisz, dam ci banana.

Tak się jednak złożyło, że Samba strzelił. I to strzelił razy trzy. Po zakończeniu meczu autor hattricka jak nie walnął do trenera:

- A telas, kulwa, kdzie som czi banany?

No i Wariat udał się na zwiedzanie pobliskiego spożywczaka.



                Na końcu swojej biznesowej kariery Szu założył fantastyczny fundusz inwestycyjny oferując rocznie siedemnaście procent  gwarantowanego zysku. I tu się poważnie naciął. Interes oczywiście udał się świetnie, ale Szu nie wziął pod uwagę jednej kwestii. Jego klientami stali się bogaci ludzie. Oczywiście dla nich strata jakichś tam marnych stu czy dwustu tysięcy nie powinna być problematyczna, ale jednak zadziałał tu inny czynnik. Ludzie bogaci są reprezentantami dość zdecydowanego i bezwzględnego typu osobowości. Aby osiągnąć obecną pozycję musieli niejednego człowieka ograć i w związku z tym sami nie lubią być ogrywani. Oszukując ich, równolegle doprowadził do własnej zguby, gdyż obudził w nich wściekłość i chęć zmazania poniżenia. Zrozumiał to zbyt późno. Na tydzień przed śmiercią powiedział Jackowi w rozmowie w knajpie, że boi się o własne życie i zdrowie swojej rodziny. Potem zdarzył się wypadek, w którym  ciężarówka kilkakrotnie staranowała jego samochód. Nikt zresztą jakoś specjalnie nie zamierzał badać tego „wypadku”, ani – co więcej- poszukiwać sprawcy.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
W tym miejscu należą się szczególne podziękowania za weryfikację tekstu skierowane do p. Aleksandry, gdyż opisany fragment opowieści jest szczególnie długi. M.Skudlik 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz