Często w swych tekstach odwołuję się do niedomagań Unii Europejskiej. Wkładam też do tekstów cytaty krytykujące Unię. Czy ja naprawdę nie lubię Unii Europejskiej? Nie, tu nie o to chodzi. Ale, jeśli muszę, odpowiem pokrętnie. Są rzeczy, za które Unię lubię i są rzeczy, za które jej nie lubię.
Najpierw o tych pierwszych.
Lubię Unię za otwarte granice, za sieć dróg, w ogóle za szybki transport i łatwość przemieszczania się. Na przykład narciarz ze Śląska dziś może wybrać jazdę wieczorną w Ustroniu bądź czeskiej Bili. Nad morze mamy kilkaset kilometrów "do góry mapy" i kilkaset kilometrów "w dół". Lubię też Unię za otwarty rynek pracy, bo dzięki temu w Polsce jednak trzeba się trochę liczyć z fachowcami (lekarze, informatycy i ... hydraulicy).
Teraz o drugich.
Nie lubię Unii za jej dwa fundamenty: (niby)ekologię i dotacje. Omówmy to nieco szerzej:
1) (Niby)ekologia - Teoretycznie z dbałością o środowisko trudno dyskutować. I w jej imię nie można niczego zbudować, nie można produkować energii z brudnego węgla i nie można wielu innych rzeczy, na przykład wjechać do centrów miast niemieckich bez specjalnej nalepki.
Tylko, droga Unio, każdy normalny człowiek w określonej sytuacji jest proekologiczny. W jakiej? Kiedy jest bogaty. Jak już człowiek jest bogaty, to nie wyrzuca śmieci do lasu i chce mieć wokół siebie ładnie i czysto. I sam o to zadba. To proste. Należy więc wspierać biznes (zamiast z pseudo-ekologicznych powodów go zamykać) w Polsce, a jak Polak już się dorobi, to sam, bez żadnych programów napisanych przez urzędników, zadba o ekologię wokół.
2) Dotacje - Teoretycznie powinniśmy się cieszyć. Kasa wpływa. Ale ja mam inne zdanie. Otóż jestem pewien, że dotacje i inne granty fatalnie wpływają na popyt na fachowców w Polsce. I mieszają w głowach biznesmenom psując konkurencję rynkową. Po prostu biznes zamiast się skupić na ... biznesie, ukierunkowuje swoje siły w stronę pozyskiwania dotacji. Nie liczy się rynek, lecz dojścia. Człowiek, który zainwestował w swoją wiedzę, przegrywa z innym, który wie, jak wypisać wniosek i - przede wszystkim - ma dojścia. W ten sposób Unia Europejska i wszelki socjalizm promujący gospodarkę centralnie sterowaną (czyli taką, gdzie o podziale środków decyduje urzędnik, a nie rynek) staje się moim wrogiem. Bo ja trochę w swoją wiedzę zainwestowałem i chciałbym teraz odcinać od tego kupony. A tu nie wiadomo, czy tymi wszelkimi dyplomami, książkami i referencjami się chwalić, czy lepiej je schować do szafy.
Na marginesie. Są dwa działy gospodarki, które na systemie dotacyjnym wygrały najwięcej. To urzędnicy oraz uczelnie. Urzędnicy są potrzebni do obsługi i rozliczania wniosków. Dzięki temu jest ich coraz więcej.
Z kolei pracownicy uczelni pomagają innym pisać wnioski. Za kasę, rzecz jasna. I - co zrozumiałe, bo potrafią to robić najlepiej - piszą je też dla swoich instytucji. Stąd całe odnowione campusy w Katowicach (nowe aule, budynki, biblioteki, pół miasta zmieniło swój wygląd), Krakowie czy Wrocławiu (Politechnika Wrocławska ma nawet kolejkę linową). I to przy ... spadającej liczbie studentów. Oraz przy dramatycznej rozbieżności programów nauczania z jakimkolwiek praktycznym życiem. Uczelnie mogą dalej kształcić "fachowców", którzy z tytułem magistra inżyniera nie potrafią niczego zrobić na realnej budowie, ba, mogą w ogóle nie kształcić i obyć się nawet bez studentów, i tak im kasy nie zabraknie. Bo są ... dotacje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz