środa, 24 sierpnia 2016

Na rybach i w piłce: liczy się to, co w sieci

Ryzyko w inwestycyjne w sporcie zawsze istniało. Zależność między włożonymi środkami, a uzyskanymi efektami nigdy nie była oczywista. Bo wiadomo: przypadek, szczęście, dyspozycja dnia, kontuzje i inne zdarzenia zawsze mogły rozbić najlepszą i najmądrzej na świecie stworzoną drużynę. Wspominając słynny finisz naszej ligi można stwierdzić, że zawsze jakiś Jop może w 90 minucie strzelić bramkę samobójczą swoją łysiną.

Ale awans Legii do Ligi Mistrzów w tym roku to paradoks nad paradoksy. Otóż chyba najsłabiej grająca od lat stołeczna drużyna, z zawodnikami w składzie kompletnie pozbawionymi formy, rozbiła bank szacowany na dodatkowe przychody równe mniej więcej 50 mln zł. Nie udało się wcześniej - i to kilkakrotnie - Wiśle Cupiała, nie udało Lechowi, nie udało też znacznie lepszej kadrowo i stylowo tej samej Legii.

Po prostu w piłce - jak i w każdym innym biznesie - trzeba mieć szczęście. Legia miała szczęście w grze i przy ... losowaniu rywala. Ale trzeba przyznać, że na to szczęście też nieco zapracowała wcześniej. Dzięki występom z poprzednich lat była bowiem rozstawiona. Ciekawe ile korzystnych biznesowo decyzji zostało podjętych dzięki temu, że coś w otoczeniu nagle zmieniło się na korzyść, że ktoś za długo stał w korku i nie dotarł na spotkanie, albo że padał deszcz i ktoś zamiast spacerować po parku musiał z nudów coś wymyślić?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz