Autor traci wpływ na interpretację utworu od momentu, w którym ten się ukaże drukiem.
Dotarły do mnie okrężną drogą opinie na temat własnej książki. Znalazły się w nich teksty bardzo miłe dla moich oczu, znalazły się też interpretacje, które mnie zdziwiły oraz takie słowa, które trzeba po prostu przyjąć na klatę.
Zacznijmy od fragmentów opinii Pierwszego Czytelnika
Uwaga! Na czerwono zaznaczyłem własne komentarze do zamieszczonych opinii, tam gdzie uznałem to za warte dokonania takiego uzupełnienia. Maciej Skudlik."W rozdziale tym spodobały mi się również przykłady wzięte z życia odnośnie wyceny przedsiębiorstwa. Najbliższe mnie jest podejście pieniężne, czyli wyznacznikiem jest ilość zarobionych pieniędzy zamiast papierowych statystyk.
Warto zauważyć, że pogląd ten w dobie „kreatywnej” księgowości staje się coraz bardziej reprezentatywny. Podobnie myślą też korporacje, które same mieszając we własnej ewidencji jednocześnie, co zrozumiałe, jej nie dowierzają.
Rozdział trzeci przenosi nas do zagadnień związanych z podejmowaniem wszelkiego rodzaju decyzji inwestycyjnych w naszym przedsiębiorstwie. Najczęściej pod tym sformułowaniem kryją się decyzje o charakterze strategicznym podejmowane przez kierownictwo najwyższego szczebla. Autor prezentuje kilka ze sposobów radzenia sobie z problemami, jakimi są podejmowanie decyzje. Każdy, kto pracuje i ma styczność z właścicielem lub prezesem z pewnością spotkał się z sytuacją tak zwanego "nosa prezesa”, kiedy to jakiekolwiek analizy, sugestie czy prognozy schodzą na drugi plan i liczy się tylko często niczym niepoparte przeświadczenie prezesa, właściciela o słuszności jego wyborów. Ze zjawiskiem tym można walczyć w bardzo prosty sposób poprzez kontrole sprawowaną przez rady nadzorcze nad zarządem.
No pewnie! Ale pozwolę sobie zauważyć, że jestem jednym z nielicznych ekonomistów, jeśli nie pionierem, który zjawisko "nosa prezesa", tu rozumianego jako szefa dowolnej organizacji opisał jako powszechnie stosowaną metodę! Nie jestem w 100% przekonany, że należy z tym zjawiskiem walczyć. Ale z pewnością warto wzmocnić decyzje inwestycyjne „inną metodą”.
Co jednak w przypadku, jeśli nasza firma nie posiada struktury, jaką jest zarząd? Wtedy pozostaje zdać się nam chyba tylko na to, że decyzja faktycznie jest słuszna. Innym przykładem podawanym przez autora jest naśladownictwo. Osobiście uważam, że podejście to chwieje się już od samych podstaw. Ponieważ podążanie na oślep za popytem na jakieś określone dobro, choćby nie wiadomo jak duży byłby nasz rynek zbytu doprowadzi w pewnym momencie do jego nasycenia, a co za tym idzie pozbawienia nas źródła dochodu. Przy prezentacji tej metody po raz kolejny mamy odwołanie do nieszczęsnej roli, jaką swego czasu odegrał Dick Fuld (prezes Lehman Brothers) oraz ratowniczej misji przeprowadzonej przez Henrego Paulsona.
Problem w tym, że naśladownictwo jest bardzo wygodne oraz w miarę wydawałoby się bezpieczne. Robimy to, co inni już przetestowali, uczymy się na cudzych błędach, a jeśli coś się gdzieś „wali”, mamy wówczas jasny sygnał i trochę czasu na wycofanie się z interesu. Teoretycznie. Bo w praktyce jest zawsze gorzej i tak naprawdę „nigdy” nie dostrzegamy „czerwonych sygnałów”. Naśladownictwo ma swoją zaletę też w słowie „odpowiedzialność”, choć raczej warto napisać „unikanie odpowiedzialności”. Jeśli robimy to, co wszyscy, nie ryzykujemy wówczas własnej kariery i zawsze znajdziemy łatwe wytłumaczenie: „Przecież w całej branży nastały trudne czasy”. Menedżerowie idący „pod prąd” często miewają faktycznie lepsze efekty, ale tylko i wyłącznie pod warunkiem, że uda się im utrzymać zaufanie pracodawców i stanowiska przez dłuższy czas, co zdarza się niezmiernie rzadko. (...)
Cały ten rozdział obfitował w informacje, które niejednokrotnie stanowiły dla mnie nowość w postrzeganiu zjawisk związanych z ekonomią i zarządzaniem kosztami, jak również w controllingu.
(...)
Chciałem przedstawić przykład spłaszczenia wskaźnika rentowności. Na początku lat dziewięćdziesiątych Szczyrk prosperował bardzo dobrze (nie tylko w zimie) za sprawą turystyki. Praktycznie każde gospodarstwo domowe wynajmowało pokoje gościnne a i wielu z nich miało przy domu niewielkie stołówki dla ludzi przyjeżdżających z różnych stron Polski. Wielce wyszukany luksus i wysoki standard pokoi był wtedy na drugim miejscu. Na rynku turystycznym w owym czasie nie było mowy o żadnej zmowie cenowej, lecz tak na prawdę ceny pomiędzy poszczególnymi kwaterami nie różniły się od siebie w sposób znaczny, różnica ta wynosiła po uwzględnieniu dzisiejszej wartości pieniądza około dziesięć złotych. Sytuacja taka mogłaby trwać dużo dłużej gdyby nie stopniowy rozwój infrastruktury tzn. hoteli, restauracji. Co ciekawe ich rozbudowy nie powstrzymało nawet kilkuletnie zamknięcie stoków narciarskich. Powstawało coraz więcej hoteli na wyższym poziomie a co za tym idzie ludzie prywatni, którzy chcieli jeszcze w jakikolwiek sposób ciągnąć dalej swój interes było zmuszonych opuścić swe ceny, aby w ten sposób przyciągnąć turystów. W ten oto sposób ich wskaźnik rentowności został silnie zredukowany za sprawą powstających hoteli. W dzisiejszych czasach wynajem kwater prywatnych praktycznie przestał istnieć, ponieważ stał się mało opłacalny, a ludzie żyjący kiedyś z turystyki woleli zmienić kierunek swojej działalności i świadczonych przez siebie usług.
To (niestety) potwierdza moje obserwacje. Podam jeszcze inny przykład, związany z podejściem amerykańskim i polskim. W USA edukacja akademicka jest nadal ekskluzywna, a Amerykanie tłumaczą ten stan rzeczy … dbałością o istnienie rynku pracownika. Otóż uważają oni, że jeśli wypuszczą na rynek nadmiar ludzi wykształconych, wówczas … zaczną oni konkurować między sobą, pracować więcej za niższe wynagrodzenie i wówczas powstanie rynek pracodawcy, co zachwieje fundamentami amerykańskiej gospodarki. Najpierw ten tekst (przeczytany w innej książce) budził moje zdumienie, dziś obserwując nasz rynek pracy, obniżenie standardów i stawek usług prawniczych, usług nawet rzeczoznawców majątkowych, nie sposób się, choć częściowo, nie zgodzić. Prawdopodobnie dlatego nie przyniosła zamierzonych efektów „ustawa Gowina” z otwarciem rynku dla niektórych zawodów. Przyniosła ona spadek jakości usług, a bezrobocie wcale nie spadło. Z kolei ci, którzy funkcjonują na rynku od lat, albo obniżyli ceny, albo zdecydowali się na zamknięcie interesów z marżą, która nie pozwala nawet „zarobić na ZUS”.
(...)
Nie zgadzam się natomiast z uwagą jakoby osoba przeprowadzająca analizę nie znała nazwy badanej organizacji, wydaje mi się, że mogłaby poczuć się wtedy nieco zakłopotana przeprowadzając analizę takiej firmy "ducha".
Świetnie! Wyrobienie własnego zdania świadczy o zrozumieniu głównej intencji tej książki.
Nie zgadzam się natomiast z uwagą jakoby osoba przeprowadzająca analizę nie znała nazwy badanej organizacji, wydaje mi się, że mogłaby poczuć się wtedy nieco zakłopotana przeprowadzając analizę takiej firmy "ducha".
Świetnie! Wyrobienie własnego zdania świadczy o zrozumieniu głównej intencji tej książki.
(...)
Zdaję sobie sprawę, że autor jest wybitnym specjalistą w dziedzinie, którą reprezentuje, lecz w kwestii, że polskie firmy są jedynie "wykonawcami zadań" a nie "kreatorami biznesu" a całe "...myślenie odbywa się na przykład w Niemczech, Francji, Szwecji czy we Włoszech..." niestety nie mogę się zgodzić. Uważam, że wiele spośród polskich firm jest dobrze zarządzanych i lokują się na wysokim poziomie ekonomicznym.
Paradoksalnie cieszy mnie, że ktoś jeszcze tak uważa, bo to oznacza, że nasza gospodarka może być konkurencyjna. Zawsze uważałem, że Polak wszędzie sobie poradzi. Tylko, dlaczego najczęściej odbywa się to „na emigracji”? Niestety moje obserwacje nie są tak optymistyczne, u nas można prowadzić „coś małego”, ale jeśli chce się osiągnąć „coś dużego”, można się wówczas tylko „sprzedać zachodniej korporacji” lub podporządkować zarządzaniu państwowemu. Choć, rzecz jasna, pewnie są wyjątki. Ale to nie wyjątki tworzą regułę.
(...)
Na koniec pozwolę sobie po raz kolejny przytoczyć słowa Pana Macieja, które zacytowałem na początku "Niniejsza publikacja jest skierowana przede wszystkim do osób, które nie mają wykształcenia ekonomicznego...". Myślę, że autorowi udało się w jasny sposób przedstawić zawiły świat ekonomii. Począwszy od pierwszego rozdziału zapoznaje nas z coraz to nowymi pojęciami. Prezentuje ponadto wszystko, co jest potrzebne menadżerowi do prawidłowego kierowania firmą. Cała książka obfitowała w wiele różnego rodzaju przykładów zaczerpniętych z prawdziwego życia pisarza, związanych z jego pracą i funkcją przez niego wykonywaną"
Teraz fragmenty opinii Drugiego Czytelnika
„Jedną ze sprzecznych moim zdaniem informacji jest zawarcie w tytule informacji, że podręcznik skierowany jest do menedżerów, a już na początku, we wstępie, zaznacza, że książka przede wszystkim została napisana dla osób które nie mają wykształcenia ekonomicznego. Jedno zaprzecza drugiemu ponieważ początkujący oczekują czytelnych, prostych i zrozumiałych informacji, a menedżerowie oczekują profesjonalnego języka w którym najprostsze zagadnienia nie muszą być tłumaczone.”
Pozwolę sobie na drobny komentarz do zamieszczonej recenzji. Postaram się wyjaśnić, dlaczego nie do końca uważam tytuł za mylący. Oczywiście po części jest tak, że wydawnictwo wypuszczające na rynek, było nie było, komercyjną pozycję, stara się trafić do maksymalnie szerokiego grona odbiorców. Ponadto moje osobiste doświadczenia zaprzeczają tezie: "...menedżerowie oczekują profesjonalnego języka w którym najprostsze zagadnienia nie muszą być tłumaczone”. Zestawienie pojęć „menedżer” oraz „profesjonalna wiedza w zakresie ekonomicznym” nie zawsze jest uprawnione. Mam dość sporo do czynienia z „tym środowiskiem”, reprezentowanym przez właścicieli przedsiębiorstw, różnej maści biznesmenów oraz także osób zarządzających przedsiębiorstwami i wiem, że także w tym gronie głód wiedzy ekonomicznej, również „podstawowej”, jest potężny. Zresztą czasem ci ludzie zajmują taką pozycję nie dlatego, że są tak fantastycznie wykształceni, lecz przede wszystkim dlatego, że mają odpowiednie cechy charakterologiczne. Jest wielu biznesmenów, którzy swego czasu … rzucili szkołę. O związku cech charakterologicznych z zajmowanym miejscem pracy pisałem szerzej w „Międzynarodowych Standardach Rachunkowości…”. Polecam.
Fragmenty opinii Trzeciego Czytelnika
"Poważny błąd jaki ukazał się w książce jest zestawienie aktywów do zobowiązań. Aktywa powinny być zestawiane z pasywami, gdyż pasywa to również kapitał własny a nie tylko zobowiązania."
Ponieważ nie jest to jedyna opinia zawierająca podobne spojrzenie Czytelnika pozwolę sobie na nieco dłuższy komentarz. Najpierw kilka minut myślałem nad tym, o co tu chodzi, teraz chyba już wiem. Pasywa składają się rzecz jasna z finasowania własnego (kapitały i zyski) oraz obcego (zamiennie zwanego zobowiązaniami). Jednak obok przedstawiłem też alternatywne spojrzenie, gdzie patrzymy na całą prawą stronę bilansu, jak na zobowiązanie (czyli dług). Z rozróżnieniem zobowiązania przedsiębiorstwa wobec obcych (czyli tu mamy tradycyjne zobowiązania) oraz wobec właścicieli (zobowiązanie nieformalne, istniejące w formie oczekiwanego poziomu korzyści, czyli zwrotu z inwestycji własnej). Chodziło mi o to, aby Czytelnik zrozumiał, że właściciel też w pewien sposób pozycza pieniądze własnemu przedsiębiorstwu. Przedsiębiorstwo ma w związku z tym nieformalne zobowiązanie wobec ogółu akcjonariuszy. Okazuje się, że Czytelnicy jednak dość formalnie podeszli do pewnych nazw (tutaj do zobowiązań), które ja potraktowałem czasem w sposób mniej encyklopedyczny i czasem celowo zamienny. Jednak może to prowadzić do pewnego zagubienia. Stwarza to kolejną potrzebę dodatkowego wyjaśnienia tej kwestii w ewentualnym następnym wydaniu. Wątpliwości świadczą o tym, że zastosowałem chyba „zbyt abstrakcyjne” myślenie i nie każdy to zrozumiał. Z kolei spojrzenie na przedsiębiorstwo jako zbiór aktywów i zobowiązań wydawało mi się oczywiste. Kupujemy ogół składników majątkowych i wszystkie długi wobec obcych, jego wartość jest więc reprezentowana przez kapitał własny. Ale wątpliwości świadczą o tym, że muszę to lepiej tłumaczyć następnym razem. Oby Czytelnicy nie postąpili ze mną, tak jak Indianie ze zwłokami generała Custera znalezionymi na polu bitwy, którym następnie przebili uszy, aby lepiej słyszał ... następnym razem. Chodziło o pewną obietnicę z przeszłości.
Pozostałe opinie
We wstępie autor podważa słuszność definiowania stron bilansu, jako: aktywa- winien, pasywa- ma, dla mnie to nazewnictwo jest zrozumiałe, ponieważ aktywa to składniki majątkowe a pasywa to źródła finansowania, również W. Bień w książce: „ Zarządzanie finansami przedsiębiorstwa” definiuje je w ten sam sposób.
Mój pogląd na sprawę powstał wskutek rozmowy ze słuchaczami szkoleń, którzy nie są ekonomistami. Wszyscy niemal w komplecie byli pewni, że ma to aktywa (bo mam), a winien to zobowiązania (bo jestem coś komuś winien). Nic na to nie poradzę, że taki jest odbiór tej kwestii.
(...)
Kolejną rzeczą, z którą się nie zgadzam jest wzór na wskaźnik zasadności inwestycji giełdowych C/Z ( gdzie C- to cena 1 akcji, Z- zysk) należałoby tutaj dodać, iż inwestor, właściciel nie partycypuje w całych zyskach tylko w ich części natomiast inwestor giełdowy partycypuje tylko w dywidendzie z zysku i wtedy dopiero można mówić o zwrocie z inwestycji tym samym wzór ten dotyczy właścicieli przedsiębiorstwa ( zgodnie z W. Bień) a nie przeciętnego właściciela kilku akcji.
Rzecz jasna trudno jest znaleźć bezpośredni związek między zyskiem a wzrostem wartości akcji zwłaszcza dla drobnego inwestora. Ale jednak teoretycznie, jeśli przyjmiemy, że w dłuższej perspektywie cena akcji powinna mieć jakąś logiczną korelację z wartością księgową jednej akcji, wówczas zysk nam tę kategorię zwiększa. Wobec tego, bez względu na to, czy pobieramy dywidendę z zysku, czy nie, zysk powinien nam budować także cenę pojedynczej akcji. Jeśli Z/C to wskaźnik rentowności, i jeśli założymy, że Z to korzyść, a C konieczna inwestycja, wówczas odwrócenie daje nam prosty okres zwrotu liczony w latach. Tak samo jest ze wskaźnikiem ROE, gdyby go odwrócić, czyli liczyć KW/Z, wówczas otrzymamy też teoretyczny okres zwrotu. To prosta interpretacja. To pierwsza kwestia. A druga jest następująca: Gabriel Laub twierdził, że łatwiej jest mieć własne zdanie, niż własną willę, a mimo to, więcej ludzi ma własną willę, niż własne zdanie. Ja jestem w mniejszości: mam własne zdanie. I daję prawo do niego innym ekspertom. A Czytelnik z kolei, ma prawo zapoznać się z innymi opiniami i wyrobić sobie własny pogląd. Tyle.
(...)
Kontrowersyjne jest też moim zdaniem porównanie przedsiębiorstw udzielających kredytów kupieckich do parabanków (str. 156). „Encyklopedia Zarządzania” podaje nam następującą definicję „parabanki - w świetle polskiego ustawodawstwa są instytucjami utworzonymi na podstawie ustawy o spółdzielczych kasach oszczędnościowo kredytowych (Dz. U. 1996, Nr 1, poz. 2), świadczące usługi podobne do bankowych. Są to również pośrednicy między bankami a na ogół drobnymi kredytobiorcami”. Jeśli zgodzilibyśmy się z tą opinią oznaczałoby to, że cały świat jest jednym wielkim parabankiem, ponieważ większość przedsiębiorstw działających na rynku korzysta z tego rodzaju finansowania i jeśli swoje zobowiązania regulują terminowo nie ponoszą żadnych konsekwencji finansowych.
Myślę, że stwierdzenie, że "cały świat jest jednym wielkim parabankiem", to całkiem zgrabna diagnoza obecnej rzeczywistości. Choć nie uważam za takowe, tych instytucji, które mają pokrycie swoich zobowiązań. Jednakże centra handlowe wykorzystują po prostu swoją mocną pozycję wobec dostawców i finansują inwestycje własne z cudzych środków. Jeśli zbywają towary szybko, nie ma tak naprawdę żadnego logicznego uzasadnienia na 90-cio, 180-cio lub nawet dłuższe terminy płatności wobec dostawców. To jest jawna strategia finansowania inwestycji (a nie działalności operacyjnej, gdyż nie ma takiej potrzeby) z kredytu kupieckiego. Tak, taki świat jest jednym wielkim parabankiem, choć w tym przypadku nie cały.
(...)
Należy przyznać, że Maciej Skudlik ma niezwykłą umiejętność pisania o rzeczach zawiłych w sposób lekki a nawet dowcipny.
To krótkie zdanie strasznie mnie mobilizuje do dalszej pracy. Dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz