czwartek, 5 marca 2015

Tam gdzie ktoś traci, zawsze ktoś inny notuje zyski i vice versa. Problem "małych" instalacji fotowoltanicznych.



 Do napisania tego artykułu zainspirowała mnie dyskusja w mediach na temat systemu wsparcia dla przydomowych instalacji produkujących tak zwany "zielony prąd". Głównie chodziło tu o ludzi zainteresowanych produkcją energii elektrycznej za pomocą tak zwanych ogniw fotowoltanicznych.
 
 Mało kto wśród ludzi, którzy nie są związani z energetyką zawodowo, zdaje sobie sprawę, jak naprawdę wygląda ten temat w naszym kraju. Otóż tak naprawdę w takich instalacjach ... nie produkuje się prądu na własne potrzeby. Obecny system funkcjonuje tak, że producent energii spełniającej sprecyzowane wymogi "ekologiczne" jest podłączony do ogólnej sieci elektroenergetycznej i do niej całą produkcję "oddaje". Ma gwarancję odbioru tego prądu, ale (co niezwykle ważne) "tylko prądu". Sprzedaje go po cenach takich, jakie płaci się zwykle za tak zwaną "czarną energię", czyli wytworzoną metodami konwencjonalnymi (elektrownie węglowe). Ceny te kształtują się poniżej opłacalności produkcji "zielonej" energii. Następnie producent otrzymuje tak zwany "zielony certyfikat", który podlega normalnemu obrotowi rynkowemu, podobnie do, dajmy na to, praw do CO2. Ale rynek na certyfikaty nie jest nieograniczony. Popyt kształtuje tak zwane obligo, narzucające "końcowym sprzedawcom prądu" obowiązek wykazania się odpowiednią ilością certyfikatów lub zapłaty opłaty zastępczej. Obligo jest twardo określone na dany rok jako procent ogólnej ilości sprzedanej energii.

Teraz warto skupić się na kilku hipotetycznych sytuacjach, stanowiących zagrożenie dla "małych" producentów "zielonej" energii:
1) Zima jest ciepła. To standardowa przyczyna spadku zapotrzebowania na prąd. Powoduje, że ogólne zużycie krajowe jest niższe, a więc konsekwentnie zapotrzebowanie na konkretną ilość certyfikatów maleje.
2) Gospodarka notuje spadek produkcji. Skutki jak wyżej.
3) W związku z medialnymi doniesieniami i przyjaznym "klimatem" dla "zielonej" energii rośnie podaż nowych instalacji tworzonych przez ludzi, zwabionych teoretycznie świetnym interesem.

Skutek zwykle jest taki, jak należałoby się spodziewać. Podaż certyfikatów przekracza obligo. Co się wówczas może stać. Ano, moim zdaniem, będzie tak:
1) "Duzi" sprzedawcy końcowi (zwykle konglomeraty państwowe) zapewnią swoje zapotrzebowanie na certyfikaty zawartymi kontraktami ze spółkami-córkami lub innymi "dużymi" producentami "zielonej" energii (też zwykle konglomeratami państwowymi).
2) "Mali" producenci zostaną z certyfikatami w ręku. Będą mogli nimi napalić w piecu. Ich instalacje okażą się nierentowne, mimo "gwarantowanego" odbioru. Dopiero bowiem złożenie ceny prądu i certyfikatu (łącznie) daje szansę na zwrot z inwestycji.

Spór między posłami szeroko opisywany w mediach (pokłócili się ludzie nawet wewnątrz koalicji rządzącej) dotyczy właśnie tego, czy dopłaty do "zielonej" energii mają zostać skonsumowane przez "duże konglomeraty państwowe", czy przez "małych producentów prywatnych". W tle, jak to zwykle bywa w naszym kraju, pojawiły się nawet zarzuty, że ludzie promujący poprawki pro-piccolo (mówiło się o obowiązkowej zapłacie w wysokości 750 zł za 1 megawatogodzinę, co rażąco przekracza obecne stawki i za prąd i za certyfikat) pewnie sami są już właścicielami nieruchomości wyposażonych w takie instalacje. Oczywiście wprowadzenie takiej poprawki radykalnie zmieniłoby relacje na rynku. Dziś system chroni "dużych", natomiast proponowane rozwiązania odwracałyby sytuację o 180 stopni.Ale, z drugiej strony, dałoby pewność zwrotu z inwestycji, co ułatwiłoby jej finansowanie.

W tle trzeba pamiętać jeszcze o tych, którzy za te wszystkie zabawy legislacyjne muszą naprawdę zapłacić. To konsumenci, którzy, jak się wydaje, są coraz biedniejsi. Nie da się ukryć, że każdy system wsparcia odbije się na cenach prądu dla odbiorców. Pojawia się więc pytanie, czy nas, jako społeczeństwo, na jakiekolwiek tego typu rozwiązania dziś stać? Czy nie jest tak, że w promowanie ekologicznych rozwiązań mogą się bawić społeczeństwa raczej bogate? Zresztą, który bogacz chce mieć "brudno" u siebie i za płotem?

Dlatego istnieje jeszcze inne ryzyko inwestycyjne. Ponieważ biednieje nie tylko Polska, a cała Unia Europejska zaczyna mieć kłopoty (rekordowe bezrobocie wśród młodych ludzi), może się okazać za parę lat, że tak dziś promowane rozwiązania zostaną odłożone na półkę ze względów praktycznych. Moim zdaniem jest to bardzo prawdopodobne.

W tle czai się jeszcze inny wątek. Związany w każdym systemem dotacji i dopłat. Jeśli państwo decyduje się dopłacać odbiorcom do ceny mleka 1 zł za każdy litr, wówczas ... ceny rynkowe rosną o 1 zł. Jeśli państwo decyduje się dopłacić konsumentom do zakupu samochodu osobowego segmentu rodzinnego 10 tysięcy złotych, wówczas producenci podniosą ceny tych aut o ... 10 tysięcy złotych. Tak to niestety działa. Dlatego ja jestem przeciwnikiem wszelkich dopłat, dotacji i tym podobnych rozwiązań. Zabijają one zdrową konkurencję, a wsparcie nieodmienne trafia nie do tych, co powinno.

Maciej Skudlik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz